poniedziałek, 19 stycznia 2015

Neopurytanizm kontra ewangeliczny happy-end

Neopurytanizm to w skrócie inspirowana specyficznie interpretowaną wiarą chrześcijańską niechęć i nieufność wobec współczesnej kultury i rozrywki. A może nawet więcej - może jest to brak nadziei, że w we współczesnym post-chrześcijańskim, na nowo pogańskim świecie znaleźć można ziarna prawdy. Tej złej nowinie przeciwstawiamy naszą nadzieję...

Gandalf to odpowiednik chrześcijańskiego anioła.
On nie włada magią - on włada anielską mocą (rys. Jay Johnstone)
Jay Johnstone"
Jay Johnstone"
Jay Johnstone"




Termin neopurytanizm powstał prawdopodobnie 15 stycznia b.r. w czasie dyskusji w serwisie informacyjnym Elendilion (patrz tutaj). Jego autorem jest Tadeusz A. Olszański, mój dobry znajomy, politolog i tolkienista, poeta i tłumacz, człowiek, z którego opiniami zawsze się bardzo liczę. Myślę, że termin ten może być bardzo przydatny w dyskusji o pewnej rewolucji, która prędzej czy później zacznie zjadać własne dzieci. Bo neopurytanizm rozszerza zasięg »zagrożeń duchowych« - dziś takowym jest już nie tylko joga, rock'n'roll, capoeira (o obronie sportu walki, capoeiry pisałem tutaj), wschodnie sztuki walki, medytacja, Harry Potter, ale zaczyna być literatura fantastyczna J.R.R. Tolkiena (sic!). 

Rozmawialiśmy w komentarzach na Elendilionie o kontrowersyjnym tekście Roberta Tekielego, który ukazał się jakiś czas temu w Gazecie Polskiej. W swoim eseju Tekieli, znany w Polsce "specjalista od zagrożeń duchowych" (kiedyś czynny okultysta, dziś nawrócony dziennikarz, skoncentrowany na tropieniu aktywności diabolicznej w świecie współczesnym), napisał: 
»[Powieści Tolkiena] mają gnostycki szkielet. Nie ma bowiem dobrych czarowników. Gandalf mając swoje magiczne właściwości - właściwości, które w świecie realnym mają okultyści - byłby otwarty na demona. Nie mógłby być zatem jednocześnie tak wspaniałym, pełnym cnót rycerzem.«
I podsumował:
»(...) Tolkien symbolicznie kłamie. Tworzy kłamliwy symbol. Jego pełna chrześcijańskich toposów narracja jest jak trucizna: podana w smacznym cieście jest tym bardziej niebezpieczna.«

Jak pisze Tadeusz A. Olszański: »Powszechną – i trafną – opinię, że wielkim zwycięstwem Złego jest upowszechnienie przekonania o jego nieobecności, a nawet – nieistnieniu, trzeba koniecznie równoważyć drugą konstatacją: iż przekonanie o jego wszechobecności i nieomal wszechpotędze jest także jego zwycięstwem. Że niebezpiecznie jest nie tylko lekceważyć aktywność Złego, ale też – przypisywać jej nadmierne znaczenia«. Jak na neopurytana, Robert Tekieli Szatana wszędzie, nawet w przenikniętych duchem chrześcijańskim pięknych opowieściach Tolkiena. Do tego popełnia typowy dla tropicieli zagrożeń duchowych błąd. Ludzie ci uważają, że »rzeczywistość demoniczna może znaleźć drogę do człowieka wbrew jego świadomości i przyzwoleniu, że osoba nieświadoma np. ezoterycznego znaczenia jakiegoś symbolu lub nie znająca języka takiego przekazu może popaść pod wpływ inteligencji demonicznej« - jak napisał T. A. Olszański. 

Jak na fachowca od Złego przystało, Tekieli widzi tego Złego wszędzie, nawet w przenikniętych duchem chrześcijańskim pięknych opowieściach Tolkiena.
Dla neopurytan Gandalf Szary jest Gandalfem Czarnym
(rys. Benco42)

Polski neopurytanizm jest takim samym przejawem amerykanizacji naszej chrześcijańskiej kultury jak choćby tak lubiany przeze mnie prąd ewangeliczny (wyjaśniam czym jest mój katolicyzm ewangeliczny tutaj), popularność muzyki gospel, rozwój ruchów charyzmatycznych. Jednak neopurytanizm zdaje się być ruchem negatywnym. W kulturze amerykańskiej trwa prawdopodobnie od czasów Reformacji purytanizm (owoc kalwinizmu), wyrażający się nieufnością i niechęcią do rozrywki, wręcz do kultury.

Ja sam przeciwstawiam neopurytanizmowi chrześcijańską nadzieję; nadzieję, o której pisał Tolkien w Mitopei:
»Serce człowieka nie jest zbiorem kłamstw,
lecz u Mądrego czerpie wiedzy dar
i wciąż go woła. Z dawna zabłąkany,
człowiek zgubionym nie jest. Nie utracił,
chociaż w niełasce, danego mu tronu,
szczątki wielkości swej dawnej zachował:
zwierzchność nad światem przez twórczości władzę.
Nie jemu wielbić stworzenia wspaniałość.
Człowiek, Wtór-Stwórca, rozszczepiony blask:
przezeń to z bieli tryska wielość barw,
mnogość odcieni, nieskończoność złożeń
żywych postaci, pośród serc krążących.
W każdej szczelinie świata szczepić baśń
elfów i gnomów, smoczy posiew siać,
z mroku i z blasku bóstwa snuć i splatać
naszym jest prawem, które, czy użyte,
czy nadużyte, trwa zawsze, niezmiennie:
tworzyć na obraz naszego stworzenia.«

tłum. T. A. Olszański
(całość tutaj)

Neopurytanizm to brak nadziei. Filozofia inklingowska to chrześcijaństwo patrzące na cały świat z nadzieją. Chrześcijaństwo, które widzi wartość nawet w mitach pogan i baśniach współczesnych mitotwórców. Tolkien zdaje sobie sprawę z tkwiącego w ludziach zła, które przenika też tworzoną przez nas kulturę:
»Fantazję można naturalnie doprowadzić do absurdu. Można ją też przedstawić nieudolnie. Można jej użyć do złych celów. Ale czyż nie jest to prawda o każdym ludzkim działaniu na tym upadłym świecie? Ludzie poczęli nie tylko elfy, lecz wymyślili także bogów i zaczęli oddawać im cześć; czcili nawet bóstwa przesiąknięte złem swych twórców. A teraz uczynili sobie fałszywych bogów z innych tworzyw: ze swych przekonań, sztandarów, mamony - nawet nauka i teorie ekonomiczno-społeczne wymagają ofiar ludzkich (...) Człowiek nie utracił praw do fantazji: tworzymy na swą własną miarę i na swój własny, wtórny sposób, ponieważ my także zostaliśmy stworzeni, i to na obraz i podobieństwo naszego Stwórcy«.

(w: Potwory i krytycy, wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2000, s. 187).
Podsumowuje jednak swoją wizję ludzkiej kultury choćby w tym liście z 7/8 listopada 1944 r. do syna Christophera (pisze o literaturze fantastycznej, o "baśniach", ale wnioski dotyczą chyba całej kultury):
»(...) ukułem słowo "eukatastrofa": nagły szczęśliwy zwrot w opowieści, który przeszywa radością sprowadzającą łzy (co moim zdaniem jest najwyższą funkcją, jakiej mają służyć baśnie). Nabrałem przekonania, że wywiera on swój szczególny efekt dlatego, że stanowi nagły przebłysk Prawdy, że cała natura człowieka spętana materialnym łańcuchem przyczyny i skutku, łańcuchem śmierci, odczuwa nagłą ulgę, jakby wybita kończyna nagle wskoczyła na swoje miejsce. Dostrzega ona - jeśli opowieść posiada na drugim planie "prawdę" literacką (o tym przeczytaj w eseju) - że tak właśnie naprawdę toczy się Wielki Świat, dla którego została stworzona nasza natura. Zakończyłem stwierdzeniem, że Zmartwychwstanie było najwspanialszą z możliwych "eukatastrofą" w najwspanialszej Baśni - i że wzbudza ono to najważniejsze uczucie: chrześcijańską radość wywołującą łzy, ponieważ jest ona w swej istocie tak podobna do smutku, jako że pochodzi z miejsc, gdzie Radość i Smutek stanowią jedno, pogodzone ze sobą, tak jak samolubstwo i altruizm giną w Miłości. Oczywiście nie chcę powiedzieć, że Ewangelie opowiadają wyłącznie baśń; mówię jednak bardzo wyraźnie, że opowiadają baśń - i to największą. Bajarz musiałby zostać zbawiony w sposób zgodny z jego naturą: poprzez poruszającą opowieść. Ale ponieważ jej autor jest najwyższym Artystą i Autorem Rzeczywistości, ta opowieść otrzymała Byt i prawdę na Planie Pierwotnym. Tak więc w Cudzie Pierwotnym (Zmartwychwstaniu), a także, choć w mniejszym stopniu, w pomniejszych chrześcijańskich cudach otrzymujemy nie tylko nagły przebłysk prawdy kryjącej się za pozorną Ananke naszego świata, ale i przebłysk będący w rzeczywistości promieniem światła wpadającym przez szczeliny w otaczającym nas wszechświecie.«
Bo wbrew neopurytanizmowi w kulturze i rozrywce, które nie odwołują się wprost do Biblii też zawarta jest dobra nowina o dobrym zakończeniu. Przecież świat został odkupiony i ostatecznie czeka nas już tylko happy end!

Jestem ciekawy, co moi Czytelnicy sądzą o neopurytanizmie i o podejściu inklingowskim do mitów i baśni.

12 komentarzy:

  1. Neopurytanizm skojarzył mi się natychmiast z syndromem Sarumana (określenie moje). Z nieufnością wobec ludzkich możliwości twórczych, związanych ze zmienianiem świata na lepszy. Z rozpaczą, odrzuceniem - w tym sensie to nawet coś więcej niż BRAK nadziei. Być może wiąże się to z rozczarowaniem kulturą masową, z wiązaniem pop-kultury z rzeczywistym albo wyobrażonym UPADKIEM kultury (cywilizacji?), a nie z przejawem kreatywności. Odpowiedzią na upadek kultury może być tylko nadzieja - nadzieja "radykalna" (nie ma nic do stracenia, można tylko zyskać).

    Nadzieja wiąże się z czynem, z działaniem. To chyba Tolkien widział w mitologii Północy - czyny, przez które przejawia się odpowiedzialność, a więc i nadzieja.
    W tym świecie nadzieja jest często przez łzy. To jest smutny happy end, bo nadzieja jest gdzie indziej, o krok dalej (smutek odnosi się do tego świata...). Czyżby ów sarumanizm - neopurytanizm brał się z negacji śmiertelności, tak samo, jak współczesna płytka, powierzchowna masowa kultura internetu, która nas "chroni" przed sięganiem głębiej i do przodu? To już bardzo filozoficzne rozważania, ale jakże Tolkienowskie.
    Tolkien sam padł ofiarą kultury masowej, co niektórych bardzo trapi (ze względu na "dziedzictwo" Tolkienowej twórczości). Może stąd się biorą takie "oryginalne" próby interpretacji (negacji) jego pisarstwa. Mnie martwi w tej masowości kultury dosłowność i brak delikatności, a u Tolkiena mamy tego pod dostatkiem. Pewnie dlatego go czytamy.
    Zapewne też ludzie w każdym czasie doświadczają wrażenia końca. Gdy Tolkien pisał "Upadek Gondolinu", stary świat też uległ katastrofie. Na dodatek była to, w jakimś sensie, zaplanowana i oczekiwana katastrofa. Gdy Beowulf zabija smoka, uwalniając swój lud od śmiertelnego zagrożenia, na horyzoncie majaczy nie era szczęśliwości, tylko widmo najazdu sąsiadów, a jego pogrzeb jest lamentem nie tylko nad dobrym królem, ale też nad utraconym światem. A jednak trzeba było zabić smoka...
    Dla przyjęcia i zrozumienia baśni, mitów, czy literatury fantasy potrzebna jest, jak to zostało ładnie ujęte, pewna naiwność. Nadzieja bierze się z dojrzałej naiwności.

    Ten artykuł dostarcza materiału do bardzo poważnych rozważań:).
    Teraz dobrze by było rozwijać nowoczesne koncepcje nadziei, które przemówią do każdego.
    Pozwoliłam sobie zamieścić tu kilka przemyśleń, bo to bardzo ciekawy temat, i bardzo szeroki (można go dowolnie rozwijać) - sądzę przy tym, że Autor (przynajmniej skrycie) woli komentarze pod tekstem na blogu, niż na FB:))
    Pozdrawiam,
    Magdalena Słaba

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo dziękuję za tak wnikliwy komentarz. I tak, naprawdę wolę reakcję na moje wpisy na blogu, bo na FB te komentarze zaraz znikają, a na blogu można do nich wracać.

    Magdaleno, dziękuję! :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Całkowicie się podpisuję pod tym tekstem patrząc z perspektywy luterańskiej. Dokładnie o to chodzi w chrześcijaństwie, że mimo naszej słabości i siły zła, zawsze jest nadzieja, która nie pochodzi od nas. Pominięcie kwestii Łaski, a skupienie tylko na zepsuciu i upadku prowadzi do załamania i depresji.
    Przekonanie, że przedmioty, symbole, gesty i słowa same z siebie, bez naszej woli mają na nas wpływ, jest formą myślenia magicznego. Tak jak zrobienie znaku krzyża nie czyni mnie chrześcijaninem, tak ćwiczenie aikido (które uważam za bardzo chrześcijańską w istocie sztukę walki, pomimo pogańsko-buddystycznego rodowodu) samo z siebie nie czyni satanistą, poganinem, ani buddystą. Znane przesłanie Kirmiela świadczy nie o złej sile aikido, a o złych intencjach samego zainteresowanego, które sztuka walki jedynie skatalizowała. To tak jak z Lothlorien, w którym jest tylko takie zło, jakie do niego wnosimy. Trening ujawnia prawdę o nas samych.
    Na koniec tekst Tekielego o Gandalfie świadczy o tym, że nie ma on pojęcia o twórczości Tolkiena i nie wie, kim naprawdę jest Gandalf. Z cyklu "nie znam się, to się wypowiem".

    OdpowiedzUsuń
  4. Macieju, bardzo Ci dziękuję za komentarz.

    Powinienem w tekście dodać, że jest chrześcijaństwo, które wychodzi do świata, żeby ten świat pociągnąć ku Chrystusowi. I jest chrześcijaństwo, które traktuje świat podejrzliwie, a odkrywając w sobie ślady świata zaczyna coraz dalej odgryzać swój ogon.

    To pierwsze chrześcijaństwo było typowe dla pierwszych wieków - wtedy zaadoptowano nie tylko pogańskie święta i je schrystianizowano, ale też wykorzystano filozofię pogańską jako aparat, którym posługiwano się przy odkrywaniu dla świata doktryny chrześcijaństwa.

    Jeżeli odrzuca się dziś taką drogę, jeżeli chrześcijaństwo pewnych grup w Kościele nie umie tryumfalnie odkryć dobra w świecie pozakościelnym, a skupia się na złu świata, to takie chrześcijaństwo mówi: "to już schyłek; zwieramy szyki do ostatniej bitwy; otacza nas zły i niebezpieczny świat".

    Przy tym ostatnim podejściu za chwile okaże się, że i katolicki Tolkien, i anglikański Lewis i inni są podejrzani, a w końcu neopurytanie-rewolucjoniści zaprowadzą na symboliczny szafot samego Papieża, bo okaże się za mało ortodoksyjny i za bardzo otwarty na świat.

    OdpowiedzUsuń
  5. Chrześcijaństwo jest tylko i wyłącznie takie, które niesie ewangelię całemu światu, bo Chrystus tak chciał ("...idźcie na cały świat..."). Chrześcijaństwo strzegące przed "złym" światem depozytu wiary jest karykaturą. Pan Tekieli trochę się zagalopował.

    OdpowiedzUsuń
  6. Postanowiłam dopisać jeszcze jedną uwagę, wybaczcie gadulstwo;))

    Pan Olszański podaje w definicji neopurytanizmu, dla scharakteryzowania tej postawy, zwątpienie w zdolność do tworzenia prawdy w kulturze. To może się też wiązać z językiem.
    Joseph Pearce w "Podróży Bilba. Chrześcijańskim przesłaniu Hobbita" wspomina krótko o takim zjawisku: język ulega entropicznemu rozpadowi, powodując coraz dalej posuniętą niezdolność do opisania sposobu funkcjonowania świata. Powstają co prawda nowe słowa dla rzeczy czy zjawisk (np. komputer, Internet, kwanty itp.), ale nie powstają językowe możliwości odzwierciedlenia stosunku człowieka do tych rzeczy i zjawisk. Czyli - coraz trudniej opisać relacje (emocje, intencje, uczucia, niuanse, odcienie) ze światem i ludźmi zwłaszcza.
    Często dyskusje sprowadzają się do uzgadniania definicji, a i to przychodzi z trudem. Sporo rozmów prowadzimy teraz w sieci, nie widząc interlokutora, w związku z tym łatwiej przypisujemy "złe" intencje. W związku z tym tak wielkiego znaczenia nabiera, przynajmniej dla niektórych, "czystość" znaczeniowa, przekładana potem na "czystość" postaw życiowych - "czystość" właśnie, nie głębokość... A wszystko w imię poszukiwania prawdy, czyli racji. Coraz częściej zależy nam na tej racji, zamiast na relacji. Coraz łatwiej definiować się negatywnie, zamiast pozytywnie.

    Wiem, że daleko zawędrowałam od głównej myśli... Nic nie poradzę, to wpływ Tolkiena ;))

    OdpowiedzUsuń
  7. Marcin Niemojewski21 stycznia 2015 14:25

    Jesienią 1971 roku Tolkien napisał list do Carole Batten-Phelps, którą nazywał jedną z najlepszych przyjaciółek "Władcy Pierścieni". Opisał w nim pewne zdarzenie:

    „Kilka lat temu odwiedził mnie w Oxfordzie człowiek, którego nazwiska zapomniałem (chociaż przypuszczam, że był dosyć znany). Uderzyło go to, jak wiele starych obrazów stanowiło według niego ilustrację do "Władcy Pierścieni" na długo przedtem, nim powstała ta książka. Przyniósł ze sobą kilka reprodukcji. Myślę, że początkowo chciał się po prostu dowiedzieć, czy moja wyobraźnia żywi się obrazami, jak miało to miejsce w wypadku pewnych rodzajów literatury i języków. Kiedy stało się jasne, że nigdy przedtem nie widziałem tych obrazów – chyba że kłamałem – i niezbyt znam się na sztuce malarskiej, mój gość umilkł. Zdałem sobie sprawę, że uporczywie się we mnie wpatruje. Nagle powiedział: <>”.

    Znane mi teksty nie podają, kim mógł być ów człowiek. Nie wiem nawet, czy ta historia nie została przez Profesora wymyślona dla zilustrowania wywodu (jeśli zaczerpnął ją z wyobraźni, jak zwykle uczynił to pięknie). Jestem natomiast przekonany, że tajemniczy gość nie był, by pozostać przy przywołanym w artykule terminie, neopurytaninem. Dostrzegł bowiem, jak sugeruje jego pytanie, podstawowy, może najistotniejszy sens "Władcy Pierścieni", to mianowicie, że jego autor jest świadomym spadkobiercą i kontynuatorem wielkich narracji, opowieści archetypowych, mitycznych, które na ogół zaczynają się tam, gdzie kończą się ograniczone możliwości racjonalnego poznania. Tolkien jako dziedzic tych narracji nie wykreował nowego mitu. Czy też raczej – nie dał swoim czasom kolejnej mitologii, jeśli przez mit rozumiemy konfigurację przekazów objaśniających rzeczywistość i wskazujących początek wszechrzeczy, uważanych przez „posiadającą” je, konkretną społeczność (jedną i wyodrębnioną, mit w tym ujęciu jest etnocentryczny) za bezwzględnie prawdziwe. Tak pojmowany mit pełni swoje funkcje przed nauką lub zamiast nauki oraz przed religią lub zamiast religii – dlatego tę wykładnię chętnie przywołują krytycy mitu, a jeszcze chętniej krytycy Tolkiena. Trudno sobie wyobrazić, aby profesor Oksfordu pragnął podważać wartość poznania naukowego czy aby zdeklarowany katolik chciał budować konkurencję dla religii. Wprost przeciwnie, autor "Liścia, dzieła Niggle’a" i rozprawki "Boewulf. Potwory i krytycy" dał we "Władcy Pierścieni" bardzo dobitne świadectwo swojego chrześcijańskiego zakorzenienia i złożył hołd Historii jako dziedzinie wiedzy naukowej. A zdołał to połączyć z tradycją mityczną, bo korzystając z dwóch wyjątkowych dyspozycji człowieka – nazywając rzecz zgodnie z duchem chrześcijaństwa – daru języków i daru tworzenia, stworzył (sam zapewne powiedziałby, że zrekonstruował) metamit, integrującą opowieść o czynach heroicznych, zrodzoną z rzetelnej znajomości i pełnej radosnego zadziwienia lektury starych jak samo „kiedyś” mitów, legend i baśni, którym przyznał zresztą status równorzędny. Zaczerpnął solidnie ze wspólnego dla wszystkich tych form wypowiedzi „kotła opowieści”, jak to obrazowo nazwał w eseju O baśniach, w przekonaniu, któremu dawał wyraz wielokrotnie, że mają one jedno praźródło „poza naszym czasem, a może i poza czasem w ogóle” ("Drzewo i liść", Poznań 2000, s. 37). Na tej osnowie usnuł opowieść nie tyle konstytuującą jakiś nowoczesny mit, w który trzeba uwierzyć, ale dał impuls dla niewygasłej również w psychice człowieka współczesnego potrzeby mitu, przypomniał o niezbywalności pierwiastka metafizycznego, który będzie żywotny tak długo, jak długo nie znajdziemy innego, rozumowego i skutecznego równocześnie instrumentu pozwalającego odpowiedzieć na pytania fundamentalne – a więc bardzo długo. [cdn.]

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Marcin Niemojewski21 stycznia 2015 15:32

      Z pierwszej części mojego komentarza umknęło jakoś, być może z powodu jego rozmiarów, pytanie kończące cytat: "Oczywiście, chyba Pan nie sądzi, że napisał Pan tę całą książkę samodzielnie?". Jako że jest dosyć istotne dla dalszej części mojej wypowiedzi, dodaję je osobno.

      Usuń
    2. Niedawno czytałem córce do snu książkę Astrid Lindgren "Mio, mój Mio", wydaną po raz pierwszy równocześnie z "Władcą Pierścieni. Byłem zaskoczony paralelnością obu opowieści. Operowanie wręcz identycznymi obrazami ze świecącym okiem na wysokiej mrocznej wierzy włącznie.

      Usuń
  8. Marcin Niemojewski21 stycznia 2015 14:27

    I nie zrobił tego samodzielnie, autonomicznie. Dodał jedynie, by przywołać Bachtinowską koncepcję dialogowości, następne „ogniwo w łańcuchu” językowego, w tym mitycznego, porozumiewania się; dodał książkę podejmującą dialog z wcześniejszymi tekstami, opowiadanymi od wieków i zawarł w niej antycypację następnych wypowiedzi. W innym fragmencie cytowanego na początku listu pisał:

    „Patrząc wstecz na całkowicie nieoczekiwane wydarzenia, które miały miejsce po wydaniu książki – zaczęło się to natychmiast po ukazaniu się t. I – odnoszę wrażenie, jakby coraz bardziej ciemniejące nad naszym obecnym światem niebo zostało nagłe przebite, chmury rozwiały się i na ziemię znów spłynął niemal zapomniany blask słońca. Jakby rzeczywiście znów dał się słyszeć odgłos Rogów Nadziei, jak usłyszał je Pippin w najczarniejszej godzinie dziejów Zachodu. Ale jak? I dlaczego?”
    (oba fragmenty za: J.R.R. Tolkien, "Listy", Warszawa 2010, s. 671)

    Otóż właśnie dlatego, że Opowieść została od razu podjęta przez jej nowych powierników. W jej ciągłości przede wszystkim tkwi, jak sądzę, postulowana w artykule nadzieja.
    Trochę mi się dużo napisało, ale „winą” obarczam Galadhorna, który też dodał ogniwo i tym samym zaprosił do rozmowy :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Magdaleno i Marcinie, dziękuję! To zaszczyt i radość czytać tak mądre komentarze!

    OdpowiedzUsuń
  10. Pan Olszański podaje w definicji neopurytanizmu, dla scharakteryzowania tej postawy, zwątpienie w zdolność do tworzenia prawdy w kulturze.

    Witajcie :)

    To dziwne, bo takie zwiątpienie w możność tworzenia czy docierania do prawdy przez człowieka zdawała mi się do dziś typowa raczej dla postmodernizmu, a nietypowa dla dowolnej ideologii pochodzenia religijnego.
    poz :)
    tal

    OdpowiedzUsuń