Jeden Głowacki pociągnął za sobą kolejnego. Rzuciłem tylko hasło, że mam niedosyt i już w poprzednią niedzielę Sławek przyniósł mi kolejną książkę. Tym razem Good night, Dżerzi. Jak powiedziała moja koleżanka: "Jeden turbozbok opisuje drugiego turbozboka". I faktycznie tak jest. Niestety, muszę powiedzieć, że moja wyobraźnia została zgwałcona i od razu chwyciłem za oczyszczającą książkę Thomasa Mertona, gdy tylko zamknąłem tylną okładkę ostatniej książki Głowackiego. Unikam pornografii. Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że w dorosłym życiu udało mi się uchronić przed "świerszczykami" i różową telewizją. Jestem facetem i oczywiście miło by było "pooglądać", ale zdaję sobie sprawę z ceny i konsekwencji. Dlatego unikam. Książka Głowackiego miejscami ma "sceny", które - bo to literatura - są mocniejsze od wizualnej pornografii. Długo takie rzeczy w człowieku siedzą. Dlatego skończyłem tę książkę zmieszany, smutny, wytarmoszony.
Nie mogę powiedzieć: polecam. Polecałem Wam poprzednią książkę - Z głowy. Tę czytajcie na własną odpowiedzialność - ostrzegałem w każdym razie! Good night, Dżerzi to taka nieoficjalna, ubrana w szaty beletrystyczne, biografia pisarza Jerzego Kosińskiego, który nazywany jest tutaj "Dżerzim". Znana sprawa, wzięta jakby z opowieści o Nikodemie Dyzmie. Emigrant z Polski staje się ważnym amerykańskim pisarzem, który czerpie z doświadczeń (jak się okazuje sfalsyfikowanych) Holokaustu, który staje się częścią śmietanki Nowego Jorku, który w końcu okazuje się hochsztaplerem i kończy marnie. Przerażające sceny z życia elit, które znudzone mocą swej władzy i dobrobytem schodzą na dna piekieł wyuzdania i sadomasochizmu. Turbozbok o turbozboku. A jednocześnie wartka akcja, eksperymentalna struktura powieści, która przypomina reportaż przetykany wspomnieniami, scenami z tworzonego w powieści filmu o Kosińskim, świetny język.
Dobrze napisana powieść, która nie buduje czytelnika.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz