Janusza Głowackiego znałem tylko z telewizji, z jego opowieści o życiu na Manhattanie. Dzięki mojej wymianie kulturalnej ze sportami walki w tle (to znaczy, dzięki temu, że mój trener czyta dobrą literaturę, sam pisze i do tego zgodził się, żebyśmy wymieniali się książkami podczas naszych treningów kick boxingu albo akrobatyki) poznałem jedną z jego najlepszych książek - "Z głowy". Ta 270-stronicowa autobiografia zaciekawi każdego, kto trochę siedzi w polskiej historii najnowszej, w naszej współczesnej literaturze, a także interesuje się losami naszych rodaków na emigracji. Świetny naturalny język, wszystko pisane ze swadą, z okropną ironią i cynizmem (których normalnie nie lubię, a które tutaj bawią). Barwny opis życia świata artystycznego w PRL-u, ciekawe szczegóły z życia Himilsbacha i Maklakiewicza, Andrzejewskiego i Iwaszkiewicza. Genialne są opisy Nowego Jorku, jego elit i jego biedoty. Każdy człowiek u Głowackiego jest postacią z krwi i kości - kolorową postacią swoistego dramatu.
I dlatego dziś pożyczyłem od Sławka "Good night, Dżerzi", Głowackiego. Nie chcę się jeszcze żegnać z tym światem, z tym językiem, z tą wrażliwością.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz