Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 52/2015. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 52/2015. Pokaż wszystkie posty

sobota, 2 stycznia 2016

52/52 - mission completed!

Ostatnia w tegorocznym zestawieniu. Książka, która zmusiła mnie do przewertowania słowników, atlasów, opracowań. Książka która jednocześnie bardzo mnie zaciekawiła, ale też nie jeden raz zirytowała. Autor wziął na swoje barki wielkie zadanie. Ale brakło mu w wielu miejscach warsztatu i wiedzy. Mowa o Mieczach Wikingów Andrzeja Zielińskiego (Oficyna Wydawnicza RYTM, Warszawa 2014).

Główna teza? Że Normanowie odegrali ważną rolę w początkach monarchii piastowskiej. Autor, który nie jest zawodowym historykiem a politologiem, mówi jeszcze bardziej radykalnie: Mieszko to Wiking o imieniu Dagon. A to znana już z wieku XIX teza o normańskim pochodzeniu Piastów. Odrzucana dziś przez większość historyków, ale zyskująca sobie znowu popularność dzięki temu, że Wikingowie są dziś na topie. Książka jest dobra dla początkujących badaczy spraw Północy, ale na pewno nie zaspokoi ciekawości i nie wyczerpuje tematu.  

Dwa pierwsze rozdziały to zarys dziejów i ogólny opis kultury germańskich Normanów. W rozdziale trzecim autor zastanawia się nad tym, co działo się na ziemiach dzisiejszej Polski w czasach ekspansji Wikingów. Nawiązuje do ciekawego tematu zamieszkania na ziemiach nadwiślańskich i nadodrzańskich przez Germanów w czasach antycznych, pisze o utożsamianiu Polaków z Wandalami, opisuje teorie dotyczące pochodzenia Słowian. W kolejnych rozdziałach stara się poprzeć teorię o skandynawskim pochodzeniu Mieszka (w tej teorii Mieszko = słowiański Miszka 'miś' = skandynawski Bjorn 'niedźwiedź'). Autor za często używa słowa "na pewno", a za rzadko "być może". Nie informuje czytelnika o alternatywnych (i mocniejszych) teoriach, cytując kroniki wybiera tylko takie tłumaczenia i wersje rękopisów, które wspierają teorię normańską. Pojawiają się fikcyjne (przekazane pewnie w innych opracowaniach) cytaty ze źródeł średniowiecznych ("[Czcibor] nosił się jak woj normandzki" - nie ma takiego zdania w żadnej kronice. Sam Czcibor jako Cidebur pojawia się tylko w kronice Thietmara z Merseburga - nie ma tam mowy o żadnym stroju Wikinga! Skąd więc taki cytat? Autor niestety nie podaje źródła... Takich przykładów jest więcej). Autor najwyraźniej nie wie, czym są Eddy (skoro twierdzi, że w Eddzie Starszej znajduje się Saga o Jomsborczykach - sic!). Andrzej Zieliński na siłę próbuje uzgodnić ze swoją teorią dane genetyczne (według niego właściwie wszyscy Polacy z haplotypem r1a1 to potomkowie Wikingów - sic!) i onomastyczne (według autora wszelkie polskie nazwy miejscowe z Rus czyli Rusze, Rusiny, Ruskibory, Ruskie Doły itd. to miejsca osiedlenia Wikingów/Waręgów/Rusów, a taka Szwedzka Mogiła to nie pamiątka po Potopie Szwedzkim z XVII w. ale na pewno kolejny ślad po szwedzkich Normanach). Ślady po Normanach w Polsce są - głównie mówi nam o nich archeologia i tylko trochę nazewnictwo miejscowe (np. miejscowości typu Warężyno, Warężyn, bo Waręga to polska forma nazwy ruskiej Wariag 'Normanin') - ale metodą Andrzeja Zielińskiego można temu faktowi tylko zaszkodzić.

Książka zwróciła jednak moją uwagę na szczególnie ciekawą możliwość bliższego pokrewieństwa między Polanami znad Dniepru - na ich terenie rozwijała się Ruś Kijowska i Polanami znad Warty. Nasi Polanie - plemię, które dało nazwę Polsce ("pol(ań)ska ziemia") pojawiają się w źródłach dokładnie wtedy, gdy zanikają Polanie na Rusi... I ogólnie cieszę się, że ją przeczytałem, bo musiałem powtórzyć sobie to wszystko, co wiem o kontaktach polskich Słowian ze światem Wikingów. Ale... Szkoda, że autor nie skonsultował się np. z Przemysłem Urbańczykiem albo Jerzym Strzelczykiem - wybitnymi mediewistami i znawcami tematyki germańskiej na ziemiach polskich.

Dość ładnie wydana, ilustrowana. Można przeczytać, ale nie wolno się wtedy tylko na niej zatrzymać.

51/52 czyli Gore Vidal

Udało mi się skończyć swój plan czytelniczy na 2015. Ostatnie książki, które czytałem to fascynująca powieść Gore Vidala pt. Stworzenie świata (PIW, Warszawa 1988) oraz opracowanie popularnonaukowe Andrzeja Zielińskiego pt. Miecze Wikingów (Rytm, Warszawa 2014). O tej drugiej będzie osobny wpis.

Gore Vidala jako znakomitego pisarza (zaangażowanego nie po mojej stronie, ale mnie zawsze pociągają twórcy z drugiej strony - Vidal był twórcą mocno krytykującym religie monoteistyczne) poznałem lata temu, gdy w domowej biblioteczce znalazłem książkę pt Julian, która była swoistą apoteozą pogańskiego cesarza Rzymu, który demaskował zakłamanie ówczesnego duchowieństwa chrześcijańskiego. Niestety ta książka gdzieś mi zaginęła. Nie namyślałem się długo, gdy w antykwariacie Kocham Książki w Katowicach znalazłem inną książkę Vidala. I ją właśnie skończyłem czytać wraz upływającym rokiem. Sześćset stron, które wciągają w fascynujący świat przełomu VI i V w. przed Chrystusem. Świat widziany z perspektywy perskiej (a nie greckiej, do czego przyzwyczaja nas proces klasycznej edukacji), świat wojen persko-greckich, budowy Persepolis, ale przede wszystkim ta tak zwana Epoka Osiowa (wg definicji Jaspersa), w której od Grecji, przez Palestynę, Iran, Indie i Chiny pojawiają się myśliciele i myśli, które kształtują nasze postrzeganie świata do dziś. Główny bohater książki to wnuk Zaratustry (w wersji Vidala Zaratustra żył w VI w. przed Chr. - dziś wielu historyków idei przesuwa jego życie setki lat wstecz...), który nazywa się Cyrus Spitama. Cyrus - fikcyjny bohater i narrator powieści - przeżył wiele, spotkał też wszystkich najważniejszych ludzi swojej epoki. Począwszy od perskich władców (świetnie opisany jest Dariusz i Kserkses) i przywódców greckich (spoglądamy perskim okiem na czołówkę ateńskich i spartańskich polityków z Peryklesem na czele, a także poznajemy tych Greków, którzy w wojnach peloponeskich walczyli po stronie Persji), a skończywszy - co najważniejsze - na myślicielach Epoki Osiowej, twórcach wielkich szkół filozofii przedsokratejskiej i twórcach wielkich religii: Zaratustrze, Anaksagorasie, Pitagorasie, Gośali, Mahawirze, Buddzie, Konfucjuszu ("Mistrzu K'ungu"), Lao-tsy ("Mistrzu Lao")... Dla czytelnika zaskoczeniem może być już sam fakt, że być może ci wszyscy wielcy ludzie są przedstawicielami tego samego pokolenia - to jest właśnie fenomen Epoki Osiowej, gdy jakaś niezwykła inspiracja (a może Inspiracja) rozpaliła umysły i serca w wielu miejscach w Śródziemiu... tzw. w Eurazji.

Powieść jest stylizowana na wspomnienia Cyrusa Spitamy, które notuje jego sekretarz, a dla nas znany filozof - Demokryt. Jest nie tylko pasjonująca jako opowieść z wyrazistymi bohaterami, ale też jako materiał do rozmyślań. Gore Vidal daje nam wykład na temat religioznawstwa porównawczego, a także podejmuje wątek literacki na temat subiektywności wspomnień, relacji, przekazów. Każda opowieść jest obrazem poglądów opowiadającego. Nie da się napisać w pełni obiektywnej relacji.

Książka, którą mogę polecić wszystkim miłośnikiem dobrej literatury - literatury z sensem.

poniedziałek, 14 grudnia 2015

Więcej lektur! 31-50/52

Dużo czytam, mało piszę. A mam tyle pomysłów. Jakoś ciężko zabrać mi się za pisanie, bo... Bo ciąży nade mną takie przeświadczenie, że na tym etapie życia mam napisać książkę. I mam mnóstwo pomysłów. I wiem, że jak zacznę pisać, porwie mnie to. I tego się właśnie jakoś obawiam. Ale czytam, czytam... Nie dam rady napisać recenzji wszystkich przeczytanych książek (a przecież do tego się zobowiązałem), ale choć po jednym, dwóch zdaniach, dobrze?

Wygląda na to, że do tegorocznego celu brakuje mi już tylko dwóch pozycji. I wchodzę w akcję 52/2016! A Ty?

31/52: Szczepan Twardoch, Wieloryby i ćmy. Z jednej strony jest to na pewno swoista masturbacja egotyka (większość dobrych artystów to egotycy). Z drugiej książka pozwala lepiej zrozumieć, o co chodzi w takich dziełach jak Wieczny Grunwald albo Drach. A że ze Szczepanem dzielę pochwałę męstwa oraz kocham tak jak on Północ, czytało mi się to dobrze i z ciekawością.

32/52: Andrzej Stasiuk, Wschód. Piękny język, wielka wrażliwość. Stasiuk gra na zapomnianych strunach człowieka, który dzieciństwo spędził w innej epoce, w innych didaskaliach. I dużo można się dowiedzieć o Wschodzie. Tym bardzo bliskim i tym dość dalekim...

33/52: Paulina Niechciał, Mniejszość zaratusztriańska we współczesnym Teheranie. Pasjonująca jest część przedstawiająca prawdziwe wierzenia współczesnych zaratusztrian i ich walkę o uznanie za monoteistów w społeczeństwie islamskiego Iranu. Bardzo ciekawa praca naukowa, którą wypatrzyłem w katowickim Matrasie.

34/52: Zbigniew Kadłubek, Listy z Rzymu. Mądra, inspirująca książka po śląsku i po polsku. Wymaga głębszej recenzji. Zajmę się tym niedługo...

35/52: Michael Cook, Koran. Pożyteczny komentarz do Koranu, który człowiekowi Zachodu wiele wyjaśnia. Jest też część poświęcona sprawom, które nas dziś najbardziej interesują: stosunkowi do praw kobiet oraz dżihadowi. To jest książka neutralna - nie jest ani "politycznie poprawna" ani oskarżycielska.

36/52: The Qur'an. Angielskie tłumaczenie Oxford University Press z przypisami. Nie czytałem od deski do deski (w ten sposób przeczytałem dawno temu polski przekład), ale zajrzałem w wiele kontrowersyjnych miejsc, a także tam, gdzie pisze się o osobach, zwanych Isa i Mariam. Bóg muzułmanów nie jest Bogiem miłości. Jezus muzułmanów nie jest Bogiem, Chrystusem. Maria muzułmanów jest siostrą... Mojżesza...

37/52: William Golding, Spadkobiercy. Golding właśnie tę książkę uważał za najważniejszą. A my cenimy go (i znamy) głównie za świetnego Władcę Much. Dla mnie Władca jednak lepszy, ale to właśnie Spadkobiercy są ciekawi, bo zadają pytania o początek człowieczeństwa i działają na naszą paleontologiczną wyobraźnię. Polecam!

38/52: J.R.R. Tolkien, Beowulf. Dla mnie wydarzenie roku. Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o Beowulfie. Wszystko, co w Beowulfie zainspirowało wątki Władcy Pierścieni (świetna zabawa, żeby te wątki odnaleźć). A do tego mnóstwo informacji o "epoce heroicznej" i cudowne poetyckie tłumaczenie poematu pióra Katarzyny "Elring" Staniewskiej.

39/52: Robert Graves, Córka Homera. Uwielbiam te zabawy klasyczne, historyczne z czytelnikiem, który co nieco wie o starożytności. Kolejna książka Gravesa, która zadaje pytania i inspiruje.

40/52: Randal Munroe, Co by było gdyby. Lubię książki, które popularyzują naukę. Ale trochę się zawiodłem. Niby fajne pytania, niby super rysunki, ale z książki zapamiętałem tylko to, jakie by były konsekwencje zatrzymania się Ziemi.

41/52: Michel Houllebecq, Uległość. Jedna z moich lektur roku! Czyta się szybko, z wypiekami, chętnie się sprawdza i ogląda miejsca w Google Earth. Książka jest znakomitą ilustracją tego, co dzieje się teraz we Francji (zamachy sprzed miesiąca, droga Marine Le Pen po władzę, której nigdy nie dostanie...). 'Uległość' to jedno z tłumaczeń słowa islam.

42/52: C. W. Ceram, The Secret of the Hittites. Klasyczna pozycja na temat niezwykłego indoeuropejskiego ludu Hetytów. Jesteśmy krewniakami, a mało się znamy. Kupiłem w angielskim antykwariacie. Świetna książka sprzed lat. I do tego to nazwisko - Ceram, który jest arcymistrzem ciekawego pisania o archeologii.

43/52: J.R.R. Tolkien, The Art of The Lord of the Rings. Piękna książka. Mnóstwo grafik i inskrypcji Tolkiena, których wcześniej nie znaliśmy. Uczta dla oka, bo książka cudownie wydana (jak jej poprzedniczka - książka o Hobbicie, którą miałem przyjemność tłumaczyć).

44/52: Richard Rohr, Andreas Ebert, Enneagram. Wróciłem do tej książki po latach, gdy rozmawiałem o enneagramie z moją dziewczyną. Jestem Trójką (a konkretnie 3w2). Moim zdaniem świetna metoda opisu swojego charakteru i jednocześnie narzędzie do pracy nad charakterem. Nie widzę tu New Age, co enneagramowi zarzucają dziś neopurytanie.

45/52: Ursula Le Guin, Miejsce początku. To było moje miejsce początku wśród leguinowskich lektur. To książka, która ma wielkie znaczenie w moim związku, ale nie chcę o tym tutaj się rozpisywać... Piękna książka o bezsensie i sensie życia, o znaczeniu fantazji, o samotności i miłości. Lubię wracać do mojego Miejsca początku.

46/52: Ewa Winnicka, Angole. Gorzka lektura. Książka o emigracji. O jej kosztach. Zbiór małych reportaży, żywoty polskich Angoli i prawdziwych Angoli, którzy spotkali Polaków. Dużo się dowiedziałem o charakterze Anglików i charakterze emigrujących Polaków. Świetne są te fragmenty, gdzie pokazane jest zderzenie naszych mentalności. Bardzo polecam!

47/52: Marian Adamus, Tajemnice sag i run. Moja ulubiona lektura w czasach licealnych. Prawie cały czas miałem ją wypożyczoną ze szkolnej biblioteki. A niedawno kupiłem ją za grosze na Allegro. I jestem pierwszym czytelnikiem tego egzemplarza (wiele stron nigdy wcześniej nie było otwieranych - prosto z drukarni, prosto z lat 70.!). Wielki zbiór wiedzy o mitologii skandynawskich Germanów, o sagach, o obyczajowości średniowiecznej na Północy. A do tego pasjonujący wykład o dziejach pisma runicznego, o runicznych szyfrach, o runach naukowych i runach pseudonaukowych, nazistowskich. Bardzo polecam. Ta książka pomaga mi się przygotować na wykłady o runach, które miewam co jakiś czas w muzeach i bibliotekach...

48/52: Barry Cunliffe, Britain Begins. Książka, którą kupiłem w Stonehenge. Wybitne dzieło na temat najdawniejszych mieszkańców Brytanii. Wielkim plusem są niezwykłe mapy, badania genetyczne, piękne zdjęcia stanowisk archeologicznych. Książka, do której się wraca.

49/52: Geoffrey of Monmouth, The History of the Kings of Britain. Geoffrey to taki angielski Kadłubek. Ale też to taki średniowieczny Tolkien. Znakomita kronika, w której więcej zmyśleń niż prawdy. A jednak to właśnie Geoffrey wpływa na wyobraźnię Anglików tak, jak za 500 lat będzie na nią wpływał być może Tolkien (?).

50/52: Bede, The Ecclesiastical History of the English People. Lubię średniowieczne kroniki. U Czcigodnego Bedy znalazłem mnóstwo informacji na temat Anglów, Sasów i ich utarczek z Brytami. Kronika, do której warto wracać. Bezcenna wiedza, która przydaje mi się podczas wycieczek do Anglii.

środa, 2 września 2015

18-30/52
Nadrabiam zaległości blogowe...

Jest dużo pracy, dużo wyjazdów... Ale zawsze towarzyszy mi książka. Oto zbiorowa, skrótowa relacja z moich ostatnich lektur.

 Moje ostatnie lektury

Skończyłem czytać cykl Ursuli Le Guin o Ziemiomorzu. Tolkien w jednym z wywiadów powiedział, że prawdziwie dobre powieści muszą dotknąć tego najważniejszego w życiu tematu - umierania i śmierci. W Innym wietrze (18/52) Le Guin mierzy się ostatecznie z tym wątkiem i rozwiązuje wszelkie niejasności swojego uniwersum. Dopiero Inny Wiatr, a także Opowieści z Ziemiomorza (19/52) są dowodem, że obrót, który się dokonał w tym świecie w Tehanu, był przemyślany i od początku zamierzony. Ale książki te nie mówią tylko o wielkich sprawach życia i śmierci. One są też apoteozą zwykłego życia, detali codzienności. Prawdziwy taoizm w praktyce literackiej. Polecam, bo to taka fairy-story, która odświeża nasze spojrzenie na rzeczywistość, w której żyjemy... Jeszcze na pewno wrócę do Ziemiomorza (muszę w końcu dopracować tłumaczenie eseju Le Guin o detalach i dziejach jej świata).

Przez całe dorosłe życie towarzyszy mi też książka C. S. Lewisa pt. Cztery miłości (20/52). Lewis sięgając do klasycznych filozofów i do praktyki życia opisuje cztery barwy miłości: przywiązanie (storge), przyjaźń (philia), miłość erotyczną (eros) i miłosierdzie (agape). W barwny, ciekawy sposób charakteryzuje je, opisuje to, jak jedna wiąże się z drugą, a także wyjaśnia, dlaczego miłosierdzie jest najwyższą formą miłości.

Jestem rozkochany w niewielkiej książeczce, którą przywiozłem niedawno z Anglii. Nosi ona tytuł How We'd Talk If The English Had Won In 1066 Davida Cowleya (21/52). Jest niepozorna, ma słabą okładkę, ale w środku zaskakuje wielką pomysłowością i znajomością rzeczy. Opisuje zmiany, jakie zaszły w angielszczyźnie po najeździe normandzkim w 1066 - język Anglików uległ wtedy przemożnemu wpływowi starofrancuskiego i stał się tym, czym jest obecnie: hybrydą germańsko-romańską. Cowley wyjaśnia mechanizmy tej zmiany i dywaguje, jak angielski brzmiałby dziś, gdyby nie było Wielkiej Klęski 1066. Książka to wielki zbiór słów i tekstów, które pokazują, jak w XXI w. wyglądałyby angielski, który pochodził wprost ze staroangielskiego. Myślę, że książka zainteresowałaby Profesora Tolkiena, który w swojej prozie i poezji próbował podobnych eksperymentów, przywracając angielszczyźnie zapomniane germańskie słowa... Po prostu this forelook is setness for eftnewing English.

Pisząc o lingwistyce, chciałbym zwrócić Waszą uwagę na niewielki, a jakże przydatny słownik wydawnictwa Langenscheidt: OhneWorterBuch (22/52). Ta "Książka bez słów" to przydatne w podróży do egzotycznego kraju grafiki, które pomogą wyjaśnić, o co nam chodzi, gdy rozmawiamy z tubylcem. Książka jest wodoodporna, a dotyczy określenia czasu, kierunków, destynacji, jedzenia/picia, zakupów, komunikacji/multimediów, zdrowia, usług i wszelkich innych detali życia, które są ważne w podróży. Serdecznie polecam taki słownik każdemu, kto wybiera się bardzo daleko...

Ze Szkocji przywiozłem zabawną a wielce pouczającą książeczkę Richa Wylda pt. Theologygrams. Theology Explained In Diagrams (23/52). To infografiki dotyczące najważniejszych spraw, które zajmują głowę i serce chrześcijanina. Bardzo fajne, dające do myślenia, pomysłowe. 

Jestem po ciekawej wyprawie do Grecji. Przy Akropolu w Atenach kupiłem piękny album pt. Acropolis Museum Guide (24/52). To nie jest zwyczajny katalog muzealny. To pasjonująca opowieść o dziejach Akropolu, o życiu codziennym ateńczyków, o wielkich zmianach historycznych tej części Grecji. Bardzo ciekawe są grafiki, które pokazują, jak wyglądał Partenon, gdy zamieniono go w kościół, a potem w pałac i meczet turecki. Świetna i pouczająca praca! Z tą lekturą wiążą się także dwie kolejne. Najlepsze wprowadzenie w tematykę greckiej religijności to eseje Wiesława Juszczaka w cyklu Pani na żurawiach - Realność Bogów (25/52). Autor, zafascynowany myślą Waltera Friedricha Otto, który na swój sposób prawdziwie czcił greckich bogów, opisuje swoją wędrówkę do Eleusis i innych sanktuariów, a zgłębia tam religijność dawnych Greków i pojęcie boskości w dawnej religii pogańskiej. Bardzo ciekawa praca, owoc wielkiej erudycji, piękna polszczyzna. Polecam.

Podobną tematykę, ale jeszcze większy format i monumentalną wiedzę prezentuje w swojej pracy Bogowie zeszli z Olimpu (26/52) prof. Anna Świderkówna. Jedna z moich ulubionych autorek. Wielki naukowiec, osoba głębokiej wiary, która pokazuje, jak chrześcijanin może czerpać z mądrości dawnych pogan i z jakim szacunkiem może pisać o ich religii i filozofii. Książka to barwny opis epoki hellenistycznej, która pod wieloma względami przypomina naszą epokę. Polecam!

Z Grecji ruszam do dawnej Persji. Mam w swoim zbiorze niezwykłą choć naprawdę niewielką książeczkę Pietra Citatiego pt. Wiosna Chosrowa. Dwadzieścia wieków cywilizacji irańskiej (27/52). Persja rozbudza wyobraźnię. Czy to takie sprawiedliwe, że nasz obraz tej części świata kształtowali pisarze greccy, a obecnie media, które skupione są głównie na opisie okropności i szaleństw wojowniczego islamu? A przecież Biblia opisuje Cyrusa, Dariusza i Kserksesa bardziej łaskawie. Persowie to nasi językowi kuzyni - Ariowie, Indoeuropejczycy! Książka Citatiego to świetne wprowadzenie w świat niezwykłej kultury - tak podobnej i tak innej od naszej. A przy okazji zawsze warto pamiętać, że ludem irańskim byli Sarmaci, od których pochodzić miała polska szlachta. I że nasze słownictwo religijne wywodzi się również z języków irańskich (Bóg, raj, święty itd.). A zatem poznawajmy Persję, dzisiejszy Iran! Może tam znajduje się Wyraj (*Iraj) ze słowiańskich mitów? 

Zeszły rok to był czas mojego repetytorium z nauk przyrodniczych. Jestem zwolennikiem teorii ewolucji, ale w moja wiara mówi mi, że ewolucja to sposób, w jaki Bóg stwarza nieustannie świat. Dlatego z ciekawością przeczytałem książkę Robina Dunbara pt. Nowa historia ewolucji człowieka (28/52). Książka wydana przez Copernicus Center Press, opowiada o tym, dlaczego człowiek jest tak szczególnym zwierzęciem, że wyrasta ponad świat zwierząt. Bardzo ciekawe informacje ze świata naczelnych, bardzo odkrywcze opisy funkcji naszego ciała i naszego umysłu. Wartościowa pozycja w biblioteczce...

Jestem po dwukrotnych już odwiedzinach w kinie na Małym Księciu. W związku z tym odnowiłem swoją przyjaźń z książką Antoine de Saint-Exupéry'ego (29/52). Mam dwa wydania - ze znanymi ilustracjami samego autora oraz z fotosami z genialnej ekranizacji. Kocham tę książkę o wierze, o miłości, o wierności. I zgadzam się całkowicie, że najważniejsze jest to, czego nie widać oczami. I że trzeba patrzeć sercem. Film polecam, a książkę jeszcze bardziej. Jesteśmy dorośli, ale mamy szansę nie zapominać, czym jest spojrzenie dziecka. A czy wiecie, że istnieje interpretacja książki, w której Mały Książę to... Chrystus? Spróbujcie tak odczytać tę opowieść. Warto!

Na koniec napiszę o książce Ewy Chodakowskiej pt. Przepis na sukces (30/52). Znalazłem ją w sklepie Netto. Tańsza niż w księgarniach o 10,- zł. Pani Ewa nie jest moim mistrzem w dziedzinie fitnessu, ale książkę uważam za wartościową ze względu na porady dietetyczne i bardzo fajne przepisy. Przepisy na zdrowe potrawy z podaniem wartości kalorycznych i żywieniowych. Kto lubi energetyczną, dobrą kuchnię, na tej książce się nie zawiedzie. Jest tam też płyta DVD z ćwiczeniami, ale ta pewnie zostanie nienaruszona...

wtorek, 28 lipca 2015

17/52
Ursula Le Guin, Tehanu

- (...) aby zyskać moc, najpierw trzeba dysponować miejscem, które mogłaby zapełnić - pustką. Im większa byłaby pustka, tym więcej mocy można by uzyskać. (...). Myślę, że znalazłeś się wtedy na drodze, we właściwym miejscu, o właściwiej porze dlatego, że takie rzeczy ci się zdarzają. Ty tego nie sprawiasz, nie jest to kwestia owej "mocy". Stało się tak z powodu owej... pustki.

Po chwili Ged odparł:
- To przypomina nauki, jakie pobierałem kiedyś na Roke. Mistrzowie zawsze twierdzili, że prawdziwa moc polega na tym, żeby czynić tylko to, co niezbędne. Ale ty sięgnęłaś dalej. Nie czynić nic, lecz poddawać się temu, co nas spotyka (...).

 

(Tehanu, str. 240)

Książkę tę ostatni raz czytałem chyba w okolicy mojej matury. A zatem powrót na Wyspę Gont i przeżycie wielkiej zmiany, która następuje w Ziemiomorzu to było dla mnie ciekawe przeżycie: z jednej strony to jest wędrówka w czasie, powrót do atmosfery tamtej pierwszej lektury, a z drugiej strony jest to konfrontacja książki z moimi doświadczeniami i innymi lekturami, które przeżyłem przez ostatnie 25 lat.

Światy Ursuli Le Guin budowane są na fundamencie taoistycznym. Żeby zrozumieć ten model świata, warto przeczytać inną leguinowską książkę - jej szczególne tłumaczenie. Tao Te King czyli Księga Drogi autorstwa Lao-Tsy to właściwie praca napisana na nowo przez amerykańską pisarkę (Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2010). Filozofię (i religię) taoizmu symbolizuje szczególny znak:
W symbolu Jang-Jin każda połówka zawiera część drugiej połówki - oznacza to trwałą współzależność i ciągły przepływ. Cały znak jest statyczny, ale jego połowy zawierają ziarna przemiany. A zatem Jang-Jin to proces, a nie coś stałego. Jang jest męskie, jasne, mocne, aktywne i wnikające, gdy tym czasem Jin jest kobiece, ciemne, mokre, bierne, przyjmujące, zawierające. Jang to kontrola. Jin to akceptacja. Są to wielkie i równe moce; żadna z nich nie może istnieć bez tej drugiej. I każda z nich powoli staje się tą drugą.

Książka Tehanu to opowieść o tym przepływie, o tej zmianie, o tym procesie. Świat wcześniejszej trylogii o Ziemiomorzu zmienia się radykalnie ale stopniowo. Jesteśmy w jednym miejscu - na Wyspie Gont, odkrywamy kobiecą siłę i kobiecą wrażliwość tego świata, przyglądamy się nie wielkim bohaterskim czynom na wyspach Archipelagu, ale bohaterstwu codziennych zdarzeń, czynności domowych, tchnień wiatru na skalistych urwiskach...

Polecam, choć trzeba tę zmianę przyjąć z wyrozumiałością. Bo to już trochę inny świat niż ten opisany w Czarnoksiężniku albo Najdalszym Brzegu.

niedziela, 19 lipca 2015

16/52
Ursula Le Guin, Najdalszy brzeg

 - Śpiewałeś pieśń Elfarran - zagadnął Krogulec - jakbyś znał jej ból, i sprawiłeś, że ja także go poczułem... (Ursula Le Guin, Najdalszy brzeg, Prószyński i Ska, Warszawa 1996, str. 87):

Ursula Le Guin należy do tych mitopeicznych pisarzy, którzy kilkoma słowami, kilkoma oszczędnymi opisami umieją przenieść czytelnika w świat fantazji, w którym czujemy to, co czują bohaterowie. Za to kocham te książki. Dlatego lubię wracać do Ziemiomorza...

Swoje stopy postawiłem na brzegach wysp Ziemiomorza jeszcze w dzieciństwie (mój sąsiad, Wujek Marek opowiedział nam Czarnoksiężnika z Archipelagu podczas wakacji przy ognisku - prawdziwa epika w niezwykłych "okolicznościach przyrody"). Mój zachwyt tym fantastycznym światem trwa tak samo długo jak zachwyt Śródziemiem Tolkiena. Teraz, po latach, wracam do tej niezwykłej narracji, która jest moim zdaniem jedną z najlepszych pozainklingowskich mitopei i subkreacji - czytam kolejne tomy cyklu Ziemiomorze. Jest w tych powieściach - a w Najdalszym brzegu w sposób szczególny - kunszt snucia opowieści, wewnętrznie wiarygodny, logiczny fantastyczny świat, mapy (mapy!), wymyślone języki (które naprawdę zdają się mieć wewnętrzny porządek, reguły i logikę), mocne osobowości, mądre dialogi, filozofia, a przede wszystkim eukatastrofa, czyli dobre, choć smutne, zakończenie po pełnym napięcia, tkwiącym na skraju rozpaczy punkcie przełomowym.

Najdalszy brzeg jak każda dobra fantastyka opowiada o wydarzeniach w świecie fantastycznym w taki sposób, że możemy - zawieszając na czas lektury naszą niewiarę - przeżyć naszą własną kondycję, przetestować naszą własną etykę w innych didaskaliach. I wrócić do naszego świata wzbogaceni, zmienieni, lepsi. W opisach świata, w którym w tajemniczy sposób zachwiana zostaje Równowaga odnalazłem w czasie tej lektury opis świata ludzi na przełomie wieków, na Zachodzie, który traci własną tożsamość i swoją duszę (str. 11)
Przypominali ludzi dotkniętych chorobą, jak ktoś, kto usłyszał, że pozostał mu jeszcze rok życia, i powtarza sobie: To nieprawda, będę żył wiecznie. Krążą wokół swoich domów, nie oglądając się na świat.
Kilka razy bohaterowie dociekają, skąd bierze się w świecie zło (str. 19):
- Czym jest zło? - spytał młodszy mężczyzna.
- Pajęczyną, którą tkamy my, ludzie - odpadł Ged.
Albo to (str. 47):
Tylko jedna istota na świecie potrafi powstrzymać człowieka o złym sercu - inny człowiek. W naszej hańbie kryje się chwała. Tylko nasz duch, zdolny do zadawania zła, może je także pokonać.
Ged uczy Arrena, że człowiek ma karać i nagradzać z wielką trwogą i ostrożnością (str. 80):
Nie rób nic, nawet jeżeli sądzisz, że wyniknie z tego dobro. Czyń tylko to, czego naprawdę nie zdołasz uniknąć.
To jest książka, która z całego dorobku Ursuli Le Guin najbardziej przypomina mi Władcę Pierścieni Tolkiena. Wyraża się to choćby w przepowiedni na temat przyszłego króla Ziemiomorza (str. 25):
Ten, który zasiądzie po mnie na mym tronie, przemierzy wcześniej żyw Mroczną Krainę i dotrze do odległych brzegów dnia.
Żeby zwyciężyło dobro, Równowaga świata, potrzeba ostatecznego poświęcenia, żeby odzyskać pełne życie, trzeba wpierw stracić to, co jest ostatnim tchnieniem. Bohaterowie muszą zmierzyć się z własną śmiercią, muszą przejść przez "ciemną dolinę" swojego świata... Jest zagrożony świat, jest niepozorny, słaby bohater (chłopiec Arren), jest narada Mędrców, jest misja, droga w nieznane, na której czai się wiele niebezpieczeństw. Jest wreszcie zachwianie u końca misji, zwycięstwo, które niesie ze sobą zdrowie, ale też smutek i jest powrót do domu na skrzydłach, których nikt się nie spodziewał.

I mamy też tutaj najlepsze w literaturze opisy smoków... (str. 47):
- Smoki! Smoki to istoty chytre, nienasycone, zdradzieckie, pozbawione litości i współczucia. Ale czy są złe? Kimże jestem, aby osądzać postępki smoków? Mądrością swą przewyższają ludzi. Przypominają nieco sny, Arrenie. My, ludzie, śnimy, władamy magią, czynimy dobro albo zło. Smoki nie śnią; one same są snami. Nie używają magii: z niej powstały, to ich istota. Nie muszą działać; po prostu są. (...) Ich krew jest zimna i trująca. Nie wolno ci spojrzeć im w oczy. Są starsze niż ludzkość... - przez chwilę milczał, po czym dodał: - A jednak, gdybym miał zapomnieć wszystko, czego dokonałem, chciałbym pamiętać choć tyle, że kiedyś oglądałem smoki, szybujące w powietrzu o zachodzie słońca nad wyspami Zachodu; i radowałoby mnie to wspomnienie.
(str. 148-149):
Smok zawisł tuż nad nimi. Od końca do końca potężnych błoniastych skrzydeł, połyskujących w porannym słońcu niczym złocisty dym, mierzył sobie jakieś dziewięćdziesiąt stóp, jego ciało zaś było co najmniej równie długie: szczupłe, wygięte jak u ogara; szponiaste łapy przywodziły na myśl jaszczurkę, a wszystko pokrywała wężowa łuska. Wzdłuż wąskiego kręgosłupa wyrastał szereg ostrych kolców, przypominających kształtem ciernie róży; najwyższe z nich miały trzy stopy, lecz w miarę opadania grzbietu malały gwałtownie, tak że na czubku ogona były nie większe niż ostrza małego noża (...).
A u kresu podróży znajdujemy słowa, które mogą być ważne w naszych własnych rozmyślaniach nad kresem, przemijaniem, znaczeniem śmierci. U Le Guin tak jak u Tolkiena śmierć jest częścią naszego istnienia. Jest swoistym darem, który trzeba nauczyć się przyjąć. Ten, który odrzuca swoją śmiertelność jest jak książkowy antybohater, Cob. Ged mówi do niego, do swojego swoistego alter-ego (str. 206):
- Owszem, istniejesz. Bez imienia, bez postaci. Nie potrafisz dostrzec światła dnia ani mroku nocy. Oddałeś zieloną ziemię, słońce i gwiazdy. Po co? Po to, by umknąć przed śmiercią. I przez to stałeś się nikim. Na twoje ja składało się to, co odrzuciłeś. Oddałeś wszystko w zamian za nic. Teraz zaś pragniesz przyciągnąć do siebie świat, blask i życie, które utraciłeś, aby zapełnić pustkę. Jednakże tego nie da się dokonać. Wszystkie pieśni świata, wszystkie gwiazdy na niebie nie zdołają zapełnić otwartej przez ciebie otchłani (...).
  Cóż mogę dodać? Czytajcie Ursulę Le Guin. Te książki nie pozostawią was obojętnymi!

sobota, 11 kwietnia 2015

15/52
Jerzy Strzelczyk, Słowianie Połabscy

Bardzo archeologicznie i historycznie zrobiło się u mnie w marcu. Dopiero teraz spieszę z krótką recenzją książki Jerzego Strzelczyka pt. Słowianie Połabscy.

Jerzy Strzelczyk to jeden z najważniejszych autorów na mojej półce archeologiczno-historycznej. Wpierw denerwował mnie jego autochtonizm z czasów książki Goci - rzeczywistość i legenda, ale potem okazywało się, że autor zaczął sprzyjać allochtonizmowi i już Wandalowie i ich afrykańskie państwo (ważna książka dla mojej post-wandalskiej samoświadomości <ironia>) była bardzo ważna dla mojej wizji Wschodniej Germanii w czasach wpływów rzymskich.

O Słowianach Połabskich opowiadam moim turystom, gdy w drodze do świetlistego Albionu mijamy obszary Wschodnich Niemiec. Zwracam uwagę na słowiańską etymologię nazw miejscowych, na genetyczne pochodzenie dzisiejszych Niemców z okolic Łużyc i Połabia. Jerzy Strzelczyk w jednej ze swoich najnowszych książek zabiera nas w fascynującą podróż do krainy tych Słowian, którzy zaludnili opuszczone przez wędrujących na zachód Germanów tereny na południe i wschód od Półwyspu Jutlandzkiego. Profesor Strzelczyk opisuje ich dzieje, ich wierzenia, ich struktury społeczne i stopniową germanizację tej ludności. Zwraca też uwagę na to, jak ważni byli ci Słowianie w ukształtowaniu się dzisiejszego narodu niemieckiego.

Brawo dla Wydawnictwa Poznańskiego za tę dobrą, ładnie edytowaną książkę. Myślę, że każdy miłośnik starożytności słowiańskich powinien ją mieć na swojej półce. 

14/52
Marek Gędek, Tajemnica początków Polski

Czy jesteśmy Wenetami, którzy przyjęli język i kulturę słowiańską? Czy podobnie jak Słowianie Bałkańscy, jesteśmy niesłowiańskim ludem, który uległ slawizacji? Gdybyśmy zechcieli mocniej zastanowić się nad tą książką głębiej, gdyby myśl o naszej wenetyjskiej tożsamości stała się bardziej popularna w Polsce, miałoby to moim zdaniem rewolucyjne znaczenie dla polskiej samoświadomości!

Znamy (kto zna, ten zna) dawny i odżywający dziś spór między zwolennikami autochtonizmu (w uproszczeniu: "Słowianie są od zawsze na ziemiach dzisiejszej Polski") i allochtonizmu ("Słowianie pojawili się na ziemiach dzisiejszej Polski późno - w V/VI w. - a wcześniej mieszkały tu inne ludy, w tym Germanie"). Z jednej strony badanie źródeł antycznych, wnioski językoznawców i badania archeologiczne sprzyjają allochtonizmowi - Rzymianie znali dość dobrze obszary nadwiślańskie, a przecież nie zanotowali ani jednej wyraźnie słowiańskiej nazwy, nie znamy ze źródeł klasycznych ani jednego słowiańskiego imienia nadwiślańskiego wodza albo sprowadzonego do Rzymu niewolnika; języki słowiańskie wyraźnie są późno wyrosłą gałęzią indoeuropejskiego ("aryjskiego") drzewa, a archeologia ukazuje nam pierwsze wyraźne ślady Słowian na naszej ziemi (kultura praska) jako zjawisko wyraźnie odrębne od kultur wcześniejszych (np. kultury przeworskiej albo wielbarskiej).

Z drugiej strony badania genetyczne zdają się dziś utwierdzać autochtonistów w tym, że my - dość jednorodni genetycznie mieszkańcy dzisiejszej Polski - jesteśmy tutaj autochtonami od tysięcy lat. Nie jesteśmy najeźdźcami z terenów dzisiejszej Ukrainy, z terenów, gdzie nastąpiła zapewne etnogeneza Słowian (Naddnieprze), ale ludnością miejscową.

Jak te sprzeczne dane uzgodnić? Odpowiedź jest bardzo ciekawa i o niej (wbrew tytułowi tej niechlujnie przez Bellonę wydanej książki) mówi praca Marka Gędka pt. Tajemnica początków Polski. Fascynująca historia ludu Wenetów. Oto rewolucyjna teoria, o której być może będą kiedyś uczyć naszych wnuków (o ile nauka historii przetrwa w szkołach powszechnych):

Dzisiejsi Polacy są w dużej mierze autochtonami na terenach nadwiślańskich - jesteśmy indoeuropejskimi Wenetami, którzy w okresie wędrówek ludów ulegli ostatecznie przebiegającej od wschodu slawizacji.

Andriolli, ilustracja do Lilli Wenedy Słowackiego

Szkoda, że Marek Gędek napotkał na swojej drodze wydawnictwo Bellona, które niestety nie należy do tych najstaranniejszych, najbardziej dbających o redakcję, korektę, stronę graficzną (a przy pracach zagranicznych, o dobry przekład). Szkoda też, że nie poświęcił więcej czasu na uporządkowanie materiałów, które zebrał w tej pracy i że zgodził się na wydrukowanie bardzo ciekawych map, wymagających kolorów, w formacie czarno-białym. Książka stała się przez to nieco chaotyczna, a mapy często zupełnie nieczytelne. A jednak praca warta jest uwagi każdego, komu drogie są starożytności słowiańskie, germańskie i wenetyjskie. Autor bada wszelkie wzmianki o znanym w starożytności ludzie Wenetów/Wenedów. Tropi ich pochodzenie, dokonuje krytycznej analizy źródeł szukając odpowiedzi na pytanie o pokrewieństwo różnych Wenetów europejskich (tych północnoitalskich, tych celtyckich z terenów dzisiejszej Północnej Walii, tych z Wandei, a także tych najpóźniejszych - z obszaru dzisiejszej Łotwy), wskazuje, że kultura przeworska (i inne kultury archeologiczne okresu wpływów rzymskich) to być może ślady autochtonicznych, rodzimych Wenetów (czyli naszych niesłowiańskich pradziadów - Ligia Kalina z Quo vadis Sienkiewicza byłaby zatem nie Słowianką, ale Wenetyjką!), którzy dotrwali pod swoją nazwą do czasów średniowiecza tylko na Łotwie, a w innych rejonach ulegli Germanom i Słowianom zlewając się z nimi.

Książka Marka Gędka to praca na jaką czekałem. I choć się nadenerwowałem przy lekturze z powodu niestaranności wydawcy, to znalazłem wiele ciekawych myśli, które - mam taką nadzieję - zostaną podjęte przez kolejnych badaczy. Być może kiedyś Lilla Weneda stanie się znowu ważnym utworem dramatycznym dla współczesnych Wenedów (czyli nas!)...

Polecam! A kto już dziś chciałby zgłębić materie wenetyjskie, niech zajrzy na strony mojego znajomego, Grzegorza Jagodzińskiego (koniecznie tutaj).

13/52
Brad Warner, Bóg nie istnieje i jest zawsze z tobą

Zaintrygował mnie tytuł. I zaufałem ciekawej "medytacyjnej" serii wydawniczej Charakterów. Spodziewałem się, że będzie to jakieś ciekawe apofatyczne spojrzenie i na buddyzm, i na chrześcijaństwo. I nie zawiodłem się. Autor, Brad Warner, jeden z najpopularniejszych buddyjskich blogerów, lubi szokować. Ale też chyba samo zen to praktyka, która opiera się na przełamywaniu utartych ścieżek myśli i języka. A więc sama książka udała się - moim zdaniem - Warnerowi.

To, co zaciekawiło mnie najbardziej w tej książce, to znana mi już z innych lektur refleksja, że buddyzm nie jest "ateistyczny", że nie jest "religią bezbożną". Wiele fragmentów tej książki nawiązuje do chrześcijańskiej teologii apofatycznej, według której istota Boga i jego tajemnice są niepoznawalne dla człowieka na drodze czysto rozumowej, a zatem dla poznania Boga potrzeba metody przeczenia, negacji, paradoksu i antynomii. Warner pisze o buddyzmie zen w zupełnie nowatorski, ciekawy dla chrześcijanina sposób. Mówi:
„Według mnie buddyzm jest sposobem odniesienia do Boga i rozumienia Boga bez zajmowania się religią”.
Książka pokazuje nam, że nie ma łatwej odpowiedzi na pytanie o "ateizm" buddyzmu i że Boga można odnaleźć w zupełnie zaskakujących miejscach. Myślę, że warto tę książkę przeczytać, choć więcej jeszcze ofiaruje ona niewierzącemu w Boga niż wierzącemu chrześcijaninowi. Nie podejmuje się tam bowiem tematyki Boga-Człowieka, Jezusa Chrystusa. „Nie ma Boga, ale On jest zawsze z tobą” – oto przesłanie tej książki. A o co chodzi w słowach "nie istnieje" i "jest zawsze" pozostawiam do odkrycia zainteresowanym Czytelnikom. 

Teista i nie-teista mogą znaleźć wspólny język w niespodziewanych miejscach.

środa, 4 marca 2015

12/52
J.R.R. Tolkien, O baśniach

Na początku Stwórca dał istnienie człowiekowi i stworzył go twórcą - na Swoje podobieństwo. Człowiek jest zatem wtór-stwórcą, subkreatorem, a jednym z jego najważniejszych powołań jest tworzenie sztuki. W ten sposób człowiek odpowiada na dar i upodabnia się do swojego Ojca.

Ludzka inwencja jest wielką tajemnicą. Wcielony umysł, język i opowieść liczą sobie w naszym świecie tyle samo lat. Fantazja to naturalny aspekt ludzkich działań.

Spośród wszystkich dziedzin ludzkiej "wtór-stwórczości", ludzkiej twórczości najbardziej boska jest literatura i poezja, bo jej materią jest słowo i ludzka wyobraźnia. Nie ograniczają jej ramy obrazu, krawędzie rzeźby, linie notacji muzycznych. A w dziedzinie literatury i poezji najszlachetniejsze jest tworzenie opowieści fantastycznych, kreacja nowych wszechświatów, tworzenie mitów i baśni. Jest to niezwykły kunszt, który czyni dziwne rzeczy ze światem, łącząc na nowy sposób rzeczowniki z czasownikami. W ten sposób człowiek tworzy i eksploruje Krainę Wyobraźni, Królestwo Czarów, Niebezpieczne Królestwo - Faërie. Nie sposób go pochwycić w sieć słów - można go za to doświadczyć. I żadne zaklęcie w Królestwie Czarów nie ma większej mocy niż przymiotnik, który jest tak stymulujący dla ludzkiego umysłu... Oczywiście mitologia i baśń mogą być skażone i chore, jak każdy twór upadłego człowieka. Ale prawdą jest, że ludzka inwencja i ludzka fantazja te dary Stwórcy - mogą tchnąć życie w najbardziej fantastyczne wizje. Na tym polega dobra literatura i prawdziwa sztuka. I pamiętajmy - baśnie i mity to opowieści dla człowieka w każdym wieku, a nie tylko dla dzieci! Bo baśnie i mity oferują nam fantazję, uzdrowienie, ucieczkę i pociechę, a więc wszystko to, co jest bardziej potrzebne dorosłym niż dzieciom.

Najciekawsze mity i baśnie opowiadają o odwiedzinach człowieka w Niebezpiecznym Królestwie. Zaspokajają one naszą pierwotną potrzebę zbadania głębin czasu i przestrzeni oraz potrzebę poczucia wspólnoty z pozostałymi żywymi stworzeniami. Cechą tych opowieści jest wytworzenie wrażenia fascynującej obcości i dziwności. Jest to wielka sztuka, bo bardzo bardzo trudno jest stworzyć w fantazji coś nowego, co cechuje wewnętrzna spójność, która jest znamieniem rzeczywistości.

Mniejszą siłę mają opowieści, które tylko wykorzystują fantazję dla celów satyry, dydaktyki bajek, opisu marzeń sennych w opowieściach onirycznych. W prawdziwym micie i baśni ważne jest to, żeby w naszym umyśle zaistniała imitacja prawdy, żeby walor artystyczny tej opowieści, jej spójność i piękno tworzyły efekt "zawieszenia niewiary". I żeby posiadały spójny, przekonujący system etyczny, który przystaje do systemu etycznego, ważnego dla twórcy.

Być może w wyniku upadku człowieka boska religia i ludzka mitologia/fantastyczność rozdzieliły się, a teraz powoli, na ślepo, przez labirynt błędów i zamieszanie zdążają do ponownego zjednoczenia. Fantazja nie jest bowiem jakimś niepotrzebnym dodatkiem do naszej osobowości. Ona pomaga nam w leczeniu relacji z Bogiem, odnawianiu naszego związku z prawdą, jest ucieczką, gdy życie staje się zbyt ciężkie i pocieszeniem, gdy daje nam siłę do powrotu do rzeczywistości i stawienia czoła złym okolicznościom.

W konkluzji wykładu okazuje się, że nasze fantazje literackie mogą być małymi ewangeliami, "dobrymi nowinami". Że mają znaczenie z punktu widzenia Wielkiej Dobrej Nowiny, którą jest historia zbawienia wszystkich ludzi przez Jezusa Chrystusa, naszego Boga. Ewangelia ich nie znosi, ale uświęca wszędzie tam, gdzie nasze fantazje mają dobre zakończenie. W ten sposób Tolkien w swojej książce O baśniach wpisuje naszą inwencję w plan zbawienia i tworzy piękną teologię dzieła literackiego.

Książka jest cieniutka, a jest jak głęboka studnia, z której można czerpać garściami. Daje prawdziwe pocieszenie i pomaga nam uwierzyć, że nasza sztuka ma wielkie znaczenie z punktu widzenia spraw ostatecznych. Czytam ją od lat i ciągle coś nowego odkrywam.

Lubię w tej książce takie złote dygresje - tak bardzo typowe dla Tolkiena. Na str. 13 pisze, że w Anglii w sztuce wciąż powraca miłość do delikatności i finezji, a wyobraźnia kieruje się ku temu, co filigranowe i drobne. Na str. 14 nawiązuje do teorii Nansena, że nazwa Brazylii pokrewna jest celtyckiej krainie nieśmiertelnych Hy Breassail. Na str. 25 Tolkien pisze, że i dla poznawania opowieści fantastycznych, i dla języka o wiele ważniejsze są ich możliwości i ich istota, a nie dzieje. Najciekawsze nie jest to, jak dana opowieść powstała, ale to, jakie znaczenie może mieć dla nas dzisiaj. Na str. 65 czytamy, że surowość i brzydota współczesnego życia europejskiego jest oznaką biologicznej niższości, skarlałej bądź niewłaściwej reakcji na środowisko.

Mój egzemplarz książki Tolkiena jest perłą kolekcji. Ma obwolutę wyhaftowaną przez Asię "Adaneth" Drzewowską: jest tam Drzewo Opowieści wg rysunku Tolkiena i inskrypcja: 
»I lifted up the branches of green trees to receive the clouds and some sang to Ilúvatar amid the wind and the rain.«
Jest też dedykacja od pana Jakuba Z. Lichańskiego, w której jest mowa o wspólnej miłości do dzieł J.R.R. Tolkiena.

11/52
Thomas Merton, Życie w listach

Thomas Merton mocno inspiruje moje chrześcijaństwo. Jego książka Nikt nie jest samotną wyspą to mój drogowskaz obok książek Jana Pawła II, Benedykta XVI, C. S. Lewisa i G. K. Chestertona. Gdy zacząłem swoje wielkopostne spotkanie z kościołem dominikanów na Sokolskiej w Katowicach, w niedzielę przed Środą Popielcową, przed samym wejściem do kościoła spotkałem miłe panie, które sprzedawały wydawnictwa dominikańskiej oficyny wydawniczej "W drodze". I tam zobaczyłem tę cegłę! Wydana w brytyjskim stylu monumentalna praca: Thomas Merton, Życie w listach ... i fajna promocyjna cena: 25,- zł!

Merton pozostawił po sobie około dziesięć tysięcy listów! Ich wyboru i ich opracowania podjęli się William H. Shannon i Christine M. Bochen. Listy tego wielkiego myśliciela chrześcijańskiego i mistyka katolickiego, który wykraczał poza granice denominacji i tradycji religijnych, żeby spojrzeć na siebie, swoją drogę do Boga i swój katolicyzm oczami ludzi innych kultur, podzielono na rozdziały tematyczne. To bardzo wygodna metoda, bo pozwala cieszyć się tymi listami w różnych sytuacjach życiowych, przy okazji różnych przemyśleń. Mamy więc listy autobiograficzne z różnych okresów życia Mertona, mamy listy o istocie bycia mnichem i pustelnikiem, są listy Mertona jako autora książek. Ciekawa jest korespondencja tego wybitnego katolika z różnymi sławnymi pisarzami z całego świata (np. z Borysem Pasternakiem, Miłoszem, Corstésem. Bardzo lubię listy o doświadczeniu mistycznym Mertona, a trochę mniej mnie zainteresowały listy zaangażowane w walkę przeciw wojnie (bo zdaję sobie sprawę, że myśliciele antywojenni w USA byli bardzo bardzo na rękę Związkowi Radzieckiemu - widać tu dużo dobra i trochę naiwności). Bardzo ciekawe są listy poświęcone Kościołowi katolickiemu, a najbardziej mnie wciągnęły listy związane z dialogiem międzyreligijnym - można tam poznać sposób, w jaki mistyk katolicki patrzy na judaizm, islam, buddyzm, taoizm... jak odnajduje mosty łączące te wielkie tradycje. Wszystko na chwałę Bożą.

Polecam Wam książki Thomasa Mertona. Jego myśl pomaga rzucić się na głęboką wodę, w daleką i fascynującą podróż ducha.

Książka jest ładnie wydana, dobrze przetłumaczona. Uznanie dla wydawnictwa "W drodze".

10/52
Lawrence Wright, Droga do wyzwolenia, scjentologia, Hollywood i pułapki wiary

Kolejna książka, która zjawiła się w mojej kolejce lektur w sposób niespodziewany. Po prostu zauważyłem ją w księgarni i od razu wiedziałem, że tę seledynową cegłę bez żadnych ilustracji i indeksu muszę przeczytać. Nagradzany dziennikarz New Yorkera i pisarz, Lawrence Wright, wziął na swój warsztat jeden z fenomenów zjawiska, które nazywamy nowymi ruchami religijnymi - scjentologię. Religia, która jest w gruncie rzeczy systemem terapeutycznym, psychologiczną hochsztaplerką, dziełem przedziwnego człowieka, który nazywał się L. Ron Hubbard.

O Hubbardzie po raz pierwszy usłyszałem, gdy stałem się nastoletnim miłośnikiem literatury science-fiction. Hubbard był wpierw pisarzem, twórcą space operas, który tworzył głównie po II wojnie światowej. Nigdy jednak nie poznałem żadnej z jego powieści. A może tego nie pamiętam? W każdym razie Hubbard nie zatrzymał się na pisarstwie. Z inspiracji uczniów demonicznego Aleistera Crowleya, który wpłynął na wiele dzisiejszych nowych religii i pseudo-religii (satanizm, wicca, teozofię, myśl Charlesa Williamsa), Hubbard stworzył swój system filozoficzny, a później religię, którą z początku nazywał dianetyką, a potem - gdy rozwinął ją w system religijny - scjentologią. Jaka jest podstawa systemu (podobnie jak innych współczesnych demonicznych kultów, których ludzkim ojcem jest ten, który sam siebie określał apokaliptyczną Bestią, Aleister Crowley)? 

Podobnie jak w każdym anty-chrześcijańskim systemie, który oddala nas od Boga, w scjentologii chodzi o to, żeby czynić swoją własną wolę. Gdy chrześcijanie (i inni sprawiedliwi) wołają do Boga: »Bądź wola Twoja!«, Hubbard (a przed nim Crowley, czarnoksiężnicy, zwodziciele, fałszywi prorocy różnych maści aż w końcu ojciec kłamstwa - sam Nieprzyjaciel) twierdzi, że człowiek może siebie zbawić, gdy podda siebie i swój świat własnej woli. 

W książce Wrighta mamy i biografię Hubbarda (dla mnie najciekawsze w niej było to wszystko, co wiązało Hubbarda ze środowiskiem crowleyowskich okultystów w USA, które przenikało się - jak wynika z książki - ze środowiskiem amerykańskich pisarzy SF, np. Heinleinem. Widać tam fascynację Hubbarda seksem rytualnym i jego wielkie ego, które doprowadziło do tego, że sam siebie określił następcą Crowleya, biblijną Bestią, która stworzy nową światową religię; awanturnicze i kłamliwe życie Hubbarda bardzo mi się skojarzyło z filmem Aviator), i opis początków i współczesności scjentologii, i losy ważnych wyznawców tej religii (np. Toma Cruise'a oraz Johna Travolty). Książka jest świetnym reportażem, opartym na tysiącach źródeł. Myślę, że książka jest kłopotliwa dla scjentologów, którzy działają wśród najbogatszych przedstawicieli elit Zachodu, szczególnie w świecie filmu (bo też Hubbard uważał, że jego religia dosięgnie większej ilości ludzi, gdy jej ikonami staną się hollywoodzcy gwiazdorzy).

W Polsce póki co nie ma żadnego kościoła scjentologicznego. Sprawdziłem - najbliższa placówka scjentologów znajduje się w czeskiej Ostrawie. Ale Polacy migrują - a na przykład w Wielkiej Brytanii scjentolodzy są bardzo aktywni (sam dostałem w metrze ich ulotkę i widziałem w Londynie jedno z centrów "kościelnych"). Warto tę książkę przeczytać, żeby zrozumieć, jak dziś rodzą się nowe religie. I jak nie dać się oskubać z pieniędzy i duszy.

Czyta się z wypiekami na twarzy. Pięćset stron niezwykłej historii. Znowu brawo dla Wydawnictwa Czarne. Polecam.

piątek, 20 lutego 2015

9/52
Janusz Głowacki, Good night, Dżerzi

Jeden Głowacki pociągnął za sobą kolejnego. Rzuciłem tylko hasło, że mam niedosyt i już w poprzednią niedzielę Sławek przyniósł mi kolejną książkę. Tym razem Good night, Dżerzi. Jak powiedziała moja koleżanka: "Jeden turbozbok opisuje drugiego turbozboka". I faktycznie tak jest. Niestety, muszę powiedzieć, że moja wyobraźnia została zgwałcona i od razu chwyciłem za oczyszczającą książkę Thomasa Mertona, gdy tylko zamknąłem tylną okładkę ostatniej książki Głowackiego. Unikam pornografii. Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że w dorosłym życiu udało mi się uchronić przed "świerszczykami" i różową telewizją. Jestem facetem i oczywiście miło by było "pooglądać", ale zdaję sobie sprawę z ceny i konsekwencji. Dlatego unikam. Książka Głowackiego miejscami ma "sceny", które - bo to literatura - są mocniejsze od wizualnej pornografii. Długo takie rzeczy w człowieku siedzą. Dlatego skończyłem tę książkę zmieszany, smutny, wytarmoszony.

Nie mogę powiedzieć: polecam. Polecałem Wam poprzednią książkę - Z głowy. Tę czytajcie na własną odpowiedzialność - ostrzegałem w każdym razie! Good night, Dżerzi to taka nieoficjalna, ubrana w szaty beletrystyczne, biografia pisarza Jerzego Kosińskiego, który nazywany jest tutaj "Dżerzim". Znana sprawa, wzięta jakby z opowieści o Nikodemie Dyzmie. Emigrant z Polski staje się ważnym amerykańskim pisarzem, który czerpie z doświadczeń (jak się okazuje sfalsyfikowanych) Holokaustu, który staje się częścią śmietanki Nowego Jorku, który w końcu okazuje się hochsztaplerem i kończy marnie. Przerażające sceny z życia elit, które znudzone mocą swej władzy i dobrobytem schodzą na dna piekieł wyuzdania i sadomasochizmu. Turbozbok o turbozboku. A jednocześnie wartka akcja, eksperymentalna struktura powieści, która przypomina reportaż przetykany wspomnieniami, scenami z tworzonego w powieści filmu o Kosińskim, świetny język. 

Dobrze napisana powieść, która nie buduje czytelnika.

niedziela, 15 lutego 2015

8/52
Janusz Głowacki, Z głowy

Janusza Głowackiego znałem tylko z telewizji, z jego opowieści o życiu na Manhattanie. Dzięki mojej wymianie kulturalnej ze sportami walki w tle (to znaczy, dzięki temu, że mój trener czyta dobrą literaturę, sam pisze i do tego zgodził się, żebyśmy wymieniali się książkami podczas naszych treningów kick boxingu albo akrobatyki) poznałem jedną z jego najlepszych książek - "Z głowy". Ta 270-stronicowa autobiografia zaciekawi każdego, kto trochę siedzi w polskiej historii najnowszej, w naszej współczesnej literaturze, a także interesuje się losami naszych rodaków na emigracji. Świetny naturalny język, wszystko pisane ze swadą, z okropną ironią i cynizmem (których normalnie nie lubię, a które tutaj bawią). Barwny opis życia świata artystycznego w PRL-u, ciekawe szczegóły z życia Himilsbacha i Maklakiewicza, Andrzejewskiego i Iwaszkiewicza. Genialne są opisy Nowego Jorku, jego elit i jego biedoty. Każdy człowiek u Głowackiego jest postacią z krwi i kości - kolorową postacią swoistego dramatu.
I dlatego dziś pożyczyłem od Sławka "Good night, Dżerzi", Głowackiego. Nie chcę się jeszcze żegnać z tym światem, z tym językiem, z tą wrażliwością.

środa, 11 lutego 2015

7/52
Hugh Laurie, Sprzedawca broni

W ramach wymiany lektur z moją dobrą znajomą, Majką, na tegoroczną siódemkę wybrałem Sprzedawcę broni Hugha Lauriego (ten autor to jednocześnie aktor, znany jako Dr House. Napisał jedną książkę, ale jaka to książka!). Już kiedyś Maja pożyczyła mi Maga Johna Fowlesa. Ufam jej gustowi. I nie zawiodłem się. Piszę z mojego smartfona, więc recenzja będzie krótka (laptop w serwisie - jego los jest nieznany). Mamy oto inteligentny kryminał z wielką polityką w tle. Mamy spisek, demaskację mechanizmów, które mają poruszać koła tego świata. Ale jest jednocześnie "beczka śmiechu", bo angielski humor Lauriego co chwila zrzucał mnie z krzesła, kanapy i fotela autokarowego na ziemię, gdzie wiłem się w radosnych spazmach. Czytanie tej książki to prawdziwa przyjemność, zwłaszcza że miałem okazję czytać jej londyńską akcję w londyńskich pubach i starbuniach. Polecam!

środa, 28 stycznia 2015

6/52
Waldemar Łysiak, Polaków dzieje bajeczne

Łysiak to nie jest do końca moja baśń, ale muszę przyznać, że każdy jego tekst daje mi do myślenia. Jestem świeżo po lekturze kronik średniowiecznych. Zrobiłem sobie z końcem 2014 taką lekturę równoległą Kroniki Thiermara (cenię ją najbardziej jako naprawdę szczegółowe i opisujące realia epoki dzieło) oraz kronik Galla Anonima, Wincentego Kadłubka, Nestora i Kosmasa. Do tego kończę czytać kontrowersyjną książkę o Wenetach jako naszych przodkach. I dlatego nowa pozycja Waldemara Łysiaka pt. Polaków dzieje bajeczne od razu mnie pociągnęła (i znów na półkę zawędrowały Listy z Rzymu oraz Handlarz bronią, które będą moimi 7/52 i 8/52).

Książka Łysiaka podejmuję ciekawy temat początków naszego państwa. Trzeba się przebić przez dziwną estetykę i dziwną ortografię (wiem, że autor ma swój gust w tej dziedzinie - ale przez to jego książki i jego artykuły w prasie są bardzo łatwo rozpoznawalne. Pewnie redaktorzy gazet rwą sobie z głowy włosy, gdy autor nie pozwala nawet przecinka zmienić - nie mówiąc już o wątpliwym guście edytorskim Waldemara Łysiaka), ale potem dzieje się już bardzo ciekawie. Autor nawiązuje do najnowszych ustaleń archeologów i historyków i pisze o tym, jak nagle i niespodziewanie w X w. pojawia się w Europie państwo Polan, późniejsza Polska. Nie w VIII czy IX w., jak do niedawna chcieli pewni polscy historycy, a właśnie bardzo późno! Łysiak pisze o ciekawych teoriach dotyczących pierwszych naszych władców - wraca do teorii normańskiej (że Mieszko był wikińskim jarlem Dagonem, a jego lag, drużyna, stał się podstawą określenia Lach, Lachy), opisuje teorię morawską (nową dla mnie), że Mieszko jest potomkiem ostatniego władcy Państwa Wielkomorawskiego, Mojmira II. I ogólnie krytykuje te teorie (moim zdaniem słusznie). Szkoda, że nie opisuje teorii, której ja jestem zwolennikiem, że "Mieszko i jego drużyna" są potomkami zeslawizowanej arystokracji sarmackiej (alańskiej), która miałaby być podstawą serbskiego i chorwackiego nazewnictwa plemiennego u Słowian Zachodnich i Południowych (znam tę teorię z książek Jacka B. Siwińskiego, Wczesne dzieje Polan, a przede wszystkim od Tadeusza Sulimirskiego i jego Sarmatów). Bardzo mi się też podobają dwa ostatnie rozdziały - jeden o swastyce jako znaku pogańskim (a nawet jako crux gammata znaku chrześcijańskim w czasach starożytnych i romańskich), który został nieprawnie przywłaszczony przez ideologię nazistowską, a był tak mocno obecny w polskiej i europejskiej heraldyce oraz symbolice czasów międzywojennych (szokiem są niektóre zdjęcia i rysunki z II Rzeczypospolitej z polskimi swastykami); drugi rozdział dotyczy Bolesława Zapomnianego, domniemanego syna Mieszka II (Łysiak przekonująco pisze o przyczynach takiego zapomnienia). A poza tym książka to grafiki, ilustracje, obrazy, zdjęcia - niesamowite bogactwo ikonografii dotyczącej omawianego okresu, której nie znajdziemy tak dobrze zebranej i opisanej w żadnej książce. No i na stronach 59-277 mamy prawdziwy poczet legendarnych władców przedmieszkowych. Łysiak podaje legendę dotyczącą danej postaci, a potem próbuje okiem historyka rozprawić się z danym mitem. Świetne to!

Ciekawa pozycja i dla miłośnika początków historii, i dla badacza idei, a nawet dla polskiego chrześcijanina lub rodzimowiercy.

piątek, 23 stycznia 2015

5/52
Maciej Strutyński, Neopogaństwo

Miałem w końcu przeczytać do końca powieść kryminalną "Doktora House'a" (Hugh Laurie, Sprzedawca broni), ale jakość mocniej porywają mnie w tej części roku opracowania naukowe. Moja piąta książka w 2015 to Neopogaństwo Macieja Strutyńskiego, wydana w ramach serii religioznawczej bardzo rzetelnego jezuickiego wydawnictwa WAM (Kraków 2014). Maciej Strutyński to doktor nauk humanistycznych i adiunkt w Instytucie Religioznawstwa Uniwersytetu Jagiellońskiego.

U Tolkiena we Władcy Pierścieni słowo heathen 'poganin; pogański' pojawia się tylko dwa razy i to zawsze w negatywnym kontekście: o ludziach, którzy praktykowali różne rytuały z inspiracji Cienia, z podszeptu Zła. A przecież wszyscy dobrzy bohaterowie Tolkiena to też poganie - w tym epickim świecie nie istnieje chrześcijaństwo, bo nie dokonało się tam wcielenie Boga i odkupienie świata ludzi i innych istot rozumnych. Tom Shippey pisze o Wolnych Ludach (porównując ich do prawdopodobnie pogańskiego autora Beowulfa) jako o "cnotliwych poganach". W tym dobrym "monoteistycznym świecie naturalnej teologii" (termin Tolkiena) dobrymi poganami jest i Frodo, i Aragorn, Dúnedainowie... Zwróćmy uwagę, że ci przedstawiciele "dobrego pogaństwa" nie mają świątyń i kościołów, nie mają religii rozumianej jako oddawanie czci i składanie ofiar. Tolkien pisze za to, że liczyła się u nich nadzieja i zaufanie Eru (Jedynemu Bogu; ten związek z Bogiem realizował się z pośrednictwem Archaniołów/Valarów), a jeżeli brakło nadziei, to wierność ponad nadzieję (idea bardzo herbertowska, znana z wierszy o Panu Cogito). Czytając książkę Macieja Strutyńskiego szukałem informacji, jak bardzo współcześni neopoganie bliscy są "cnotliwym poganom" w rozumieniu Tolkienowym, a na ile są owymi heathens, u których ważniejszy niż duchowość i praktykowanie dobra, jest rytualizm. To są pytania, na które szukam odpowiedzi w moich kontaktach z ludźmi przyznającymi się do neopogaństwa. 

Frodo i Sam według Jaya Johnstone'a


poniedziałek, 19 stycznia 2015

4/52
John Garth, Tolkien at Exeter College

Jednym z wydarzeń roku 2014 było wydanie skromnej kształtem, ale bogatej treścią książeczki Johna Gartha pod tytułem Tolkien at Exeter College. Podtytuł tej książki to How an Oxford undergraduate created Middle-earth, czyli 'Jak pewien oksfordzki student tworzył Śródziemie'. Streszczenie książki znajdziecie po "Czytaj dalej". 

John Garth, znajomy naszego serwisu informacyjnego (zdarzyło się, że komentował któryś z newsów) jest obecnie jednym z najbardziej cenionych biografów Mistrza Tolkiena (stawiam go obok moich ulubionych badaczy i redaktorów dzieł Profesora - Wayne'a Hammonda i Christiny Scull). Jego najważniejszym dziełem jest książka Tolkien and the Great War ('Tolkien i I wojna światowa'). Uważamy to za wielki brak na polskim rynku wydawniczym, że ciągle nie doczekaliśmy się przekładu tej ważnej biografii Tolkiena, która szczegółowo opisuje nie tylko jego czasy studenckie, dzieje wojenne, ale też początki Śródziemia (jak pamiętamy, Śródziemie Tolkiena zaczęło powstawać sto lat temu!).
Tolkien at Exeter College: How an Oxford undergraduate created Middle-earth to z jednej strony skromnie wydana 64-stronicowa broszura, z drugiej jednak bogato ilustrowana (40 często unikalnych, nigdzie wcześniej nie publikowanych zdjęć i ilustracji!) skarbnica wiedzy o Tolkienie jako studencie Oksfordu. Opowiada ona o kluczowym momencie w życiu przyszłego Profesora: od spokojnych lat studiów w Kolegium Exeter do wydarzeń wojennych we Francji. Jest to też relacja z pierwszych lat (1914-15) powstawania jego mitologii, która fascynuje dziś ludzi na całym świecie. Książka powstała przy współpracy ze spadkobiercami Tolkiena (Tolkien Estate) i z uniwersytetem (Exeter College). Jeżeli interesujesz się życiem Tolkiena, jeżeli chciałbyś spojrzeć na Oksford w drugiej dekadzie XX w., koniecznie powinieneś tę książeczkę kupić (kosztuje ona w obrębie Unii Europejskiej prawie 13,- funtów brytyjskich).

czwartek, 15 stycznia 2015

3/52
o. Paweł Sczaniecki, Msza po staremu się odprawia

To był prezent od Kamila i Leny, z którymi razem pielgrzymujemy po tym łez padole wedle zasady cor ad cor loquitur. Wspieramy się. I ta książka to takie wsparcie dla mnie od moich prawosławnych kuzynów... Mam ładne, dobrze zachowane wydanie tej książki z roku 1967. Książka została wycofana z którejś z krakowskich czytelni kleryckich. Szkoda dla kleryków - dobrze dla mnie.

Msza po staremu się odprawia to klasyczna publikacja ojca Pawła Sczanieckiego na temat Mszy katolickiej w dawnej Polsce. Książka dzieli się na dwa zasadnicze rozdziały: "Liturgię Mszy świętej" i "Zwyczaj w nawie kościoła". Autor pisze o dawnych obyczajach liturgicznych, o źródłach ich poznania, o przeróżnych tradycjach, których dziś już nie pamiętamy. Książka daje fajną perspektywę - czytając ją widzimy, że dzieje naszego Kościoła nie dzielą się na to, co było przed Soborem Watykańskim II i po Soborze, ale że podobnych wielkich zmian w Kościele było więcej. Że na pewno wśród wiernych w XVI w. musiał istnieć sentyment za starymi formami liturgicznymi, gdy Sobór Trydencki wprowadził jakże wiele zmian. Jedne zwyczaje trwały krótko, inne dłużej. Jedne zniknęły, inne wracają. Czy mamy tego świadomość?

Choć od pierwszej Mszy na naszych ziemiach upływa 1050 lat, to historię tę można opisać bardzo barwnie i ciekawie. Udowodnił to ojciec Paweł Sczaniecki w książce, która powinna być na półce każdego katolika zainteresowanego dziejami Kościoła w Polsce. Zawsze już będę pamiętał opisy Polski z czasów romańskich, wielki kult Chrystusa Salwatora, Chrystusa-Króla, obawę przed niegodnym przyjęciem Komunii, czy taki opis Cezarego z Heisterbach (XIII w.) o polskich katolikach:
(...) jest to zwyczajem owego narodu, że wchodząc do kościoła, głowę aż do posadzki skłaniają, i biją się w piersi.
To z tej książki po raz pierwszy się dowiedziałem o lektorium, czyli przesłonie znanej mi z katedr anglikańskich, która do XVI w. oddzielała w Polsce prezbiterium z chórem i ołtarzem głównym od nawy głównej. Wtedy rzeczywiście Mszy się często "słuchało". To lektorium przypominało ikonostas z kościołów bizantyjskich (ciekawe czy katoliccy tradycjonaliści wiedzą, że można by się domagać i powrotu lektorium...). Bardzo ciekawe są opisy tzw. rytu staropolskiego. Zabawne jest czytać, jak niegdyś katolików gorszyło, gdy śpiewały kobiety (w żywocie św. Kingi czytamy, jak sądeccy franciszkanie wychodzili z kościoła na znak protestu, gdy na Mszy zaśpiewały zakonnice). Bardzo lubię część książki, która opisuje obyczaje kościelne zwykłych wiernych stojących w nawie.

To taka książka, którą czyta się z ciekawością i potem do niej się wraca. Szkoda tylko, że nie jest to książka lepiej ilustrowana. Na pewno byłoby ciekawie wydać ją z dobrze opracowanym materiałem ilustracyjnym, albo nawet na jej podstawie nakręcić serial dokumentalny.

sobota, 10 stycznia 2015

2/52
J.R.R. Tolkien, Drużyna Pierścienia

Na blogu jest maKultura, a ja biorę w tym roku udział w akcji "52 książki w 2015". Wprawdzie czytam w ciągu roku więcej książek, ale zobowiązałem się, że w tym roku do każdej z przeczytanych w ramach akcji, od 1/52 do 52/52 napiszę choć krótką recenzję. 

Jak tu napisać recenzję Drużyny Pierścienia? Właśnie kończę czytanie tego tomu Władcy Pierścieni w ramach czytania tej książki dzień po dniu (zobaczcie jakie są zasady takiej metody czytania - tutaj). Po raz pierwszy przeczytałem Drużynę mając jakieś 14 lat (czyli ok. 1988 r.). Potem był Powrót Króla, bo długo nie umiałem zdobyć Dwóch Wież (które ostatecznie zwędziłem z biblioteki - jeden z wstydliwych momentów w moim tolkniętym życiu). Teraz cieszę się na lekturę tej ostatniej książki, bo czytałem ją od deski do deski chyba tylko raz, lata temu. A więc czytałem i czytam epos Tolkiena dzień po dniu, idąc za wskazówkami Profesora, jeżeli chodzi o przeliczanie dni (dziś mamy 10 stycznia, co jest odpowiednikiem 16 Afteryule'a, "zagodnika" od Yule, czyli Zimowych Godów). Dopiero co wyszliśmy wczoraj z Morii, a dziś cały dzień z opaskami na oczach wędrujemy przez Lothórien. Wspaniała to metoda lektury, bo pozwala odczuć na własnej skórze i długotrwałą wędrówkę, i czas spędzony w miejscach, w których hobbici zawitali na dłużej. Gdy w przełęczy Caradhrasu panowała nieznośna śnieżyca, która uniemożliwiła Drużynie dalszą wędrówkę tą drogą, za oknem panowała burza śnieżna w Sosnowcu! Można przemedytować piękne opisy przyrody Śródziemia, zobaczyć to samo słońce i podobne niebo, jak to nad Śródziemiem. Można zastanowić się dłużej (niekiedy przez cały dzień) nad jakimś szczególnym zdaniem wygłoszonym przez Elronda, Gandalfa, Aragorna, Froda, czy choćby Sama, niby "półmędrka" (jak mówi jego imię Sam-wise 'Pół-mędrek'), a tak naprawdę swoistego "mędrca", który posługuje się mądrością ludu i prostym językiem.

W czasie tej wędrówki z bohaterami w szczególny sposób przeżyłem pobyt w Domu Iarwaina Ben-adara (znanego hobbitom jako Tom Bombadil), w Rivendell i w Lórien. Po obejrzeniu filmów, w gorączce związanej z premierę trzeciej odsłony holywoodzkiego Hobbita, ten czas spędzony w cichych, pełnych piękna krainach Elfów, był prawdziwym oczyszczeniem. Mogę teraz powiedzieć zgodnie z prawdą, że byłem 64 dni w Imladris i 32 dni w Lórien. I ujrzałem te miejsca zupełnie inaczej niż zapamiętałem je z pierwszej lektury, a szczególnie z filmów Petera Jacksona. Są one w jakiś nieuchwytny sposób święte, wypełnione światłem i ciszą. Doskonałe miejsca duchowego wytchnienia. Samotne wyspy w świecie, który pogrąża się w cieniu śmierci. Czytając o Rivendell, sięgnąłem do Księgi Zaginionych Opowieści Tolkiena, żeby przypomnieć sobie opisy Mar Vanwa Tyaliéva 'Domu Minionej Radości'. To jest to! Jednak bardzo inaczej niż w filmowym Rivendell, w którym brakuje "pustki", ciszy, medytacji, a panuje swoisty horror vacui. To samo z Lothlórien, którego puszcza, siedziby, mieszkańcy uczą nas, jak ważna jest prostota, skromne życie, ubóstwo z wyboru.

Czytanie Drużyny Pierścieni było dla mnie czasem przypomnienia sobie o podstawowych wartościach najważniejszego dzieła Tolkiena, które można praktykować też we własnym życiu (coś nie coś o tym pisałem na blogu tutaj). On sam pisał tak o odbiorze jego literatury:
»(...) zamierzony przeze mnie ton, chłodny i czysty, powinien tchnąć naszą atmosferą (klimatem i głębią północnego zachodu) (...) I odznaczać się (...) delikatnym, ulotnym pięknem (...) Powinien być «wysoki» pozbawiony prostactwa i odpowiedni dla dojrzalszego umysłu, pochodzącego z kraju od dawna zanurzonego w poezji. (...)«
(fragment Listów - czy ktoś przypomni mi, co to za list?)