Lewis z publikacjach starał się unikać kontrowersji wyznaniowych i opisywał raczej to, co wspólne dla wszystkich chrześcijan (np w książce Chrześcijaństwo po prostu). Dlatego chętnie jest czytany przez katolików i wydawany przez katolickie wydawnictwa. Ale już Joseph Pearce w książce, której okładkę przedstawiam niżej (C. S. Lewis i Kościół Katolicki), zwracał uwagę na to, jak wiele problemów z Kościołem Katolickim miał C. S. Lewis.
Odrzucam Kościół Katolicki tam, gdzie różni się on od powszechnej tradycji ("universal tradition"), a szczególnie od chrześcijaństwa apostolskiego ("apostolic Xtianity"). A zatem w ich teologii dotyczącej N.M.P. (Najświętszej Maryi Panny). Odrzucam, bo wydaje się to całkowicie obce ("utterly foreign") Nowemu Testamentowi: to tam naprawdę słowa "Błogosławione łono, które Cię nosiło" otrzymują dopełnienie wskazujące zupełnie przeciwny kierunek*.
Biograf Lewisa, Walter Hooper (nawrócony na katolicyzm) pisał w komentarzu do tego listu, że Lewis krytykował drugą część modlitwy
Zdrowaś Maryjo, gdzie mamy: "Błogosławionaś Ty między niewiastami i błogosławiony [jest] owoc żywota [= łona] Twojego, Jezus. Święta Mario, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej, amen!"
Dalej Lewis pisze:
Ich papizm ("papalism") wydaje się równie obcy, co widać tam, gdzie św. Paweł opisuje swój stosunek do św. Piotra w Listach. Doktryna Transsubstancjacji wymusza takie zdefiniowanie, którego NT, jak mi się wydaje, nie aprobuje ("insists in defining in a way wh. the N.T. seems to me not to councenance").
Walter Hooper wyjaśnia tutaj, że Lewis nie aprobował uznawania w Eucharystii przeistoczenia chleba i wina w prawdziwe Ciało i Krew Chrystusa Jezusa. Uważał, że jeżeli by tak było, przyjmowanie takiej Eucharystii byłoby jak wyciąganie czegoś konkretnego ze świętego kontekstu, jak wyciągnięcie z ogniska rozżarzonego węgla, żeby go zbadać: a wtedy on staje się zgasłym, martwym węglem. Tutaj poglądy Lewisa i Tolkiena były całkiem rozbieżne.
Dalej czytamy w liście Lewisa:
Jednym słowem, cały ten zestaw współczesnego romanizmu ("set-up of modern Romanism") wydaje mi się być tak samo prowincjonalną czy lokalną wariacją pewnej centralnej, antycznej tradycji, jak jakakolwiek partykularna sekta protestancka.
Oto i źródło awersji Lewisa do używania terminu Kościół
Katolicki. W rozmowach z Tolkienem, w prywatnej korespondencji pisze on o nas -
papiści. Lewis za
katolicką uważał tylko tradycję swojego wyobrażonego Niewidzialnego Kościoła Powszechnego, do którego odwołują się na różne sposoby chrześcijanie różnych wyznań, a anglikanie lepiej od katolików. Opisał takie chrześcijaństwo w książce
Chrześcijaństwo po prostu.
____________________________
* Lewis sugeruje, że ten fragment NT - Łk 11,27-28 - zaprzecza szczególnej pozycji Maryi w historii zbawienia:
"Gdy On to mówił, jakaś kobieta z tłumu
głośno zawołała do Niego: «Błogosławione łono, które Cię nosiło, i
piersi, które ssałeś».
Lecz
On rzekł: «Owszem, ale przecież błogosławieni ci, którzy słuchają słowa
Bożego i zachowują je». W angielskim tekście zamiast "Owszem" mamy
"Raczej" (
"Yea rather"). Sprawdziłem, że oryginał grecki ma tam po prostu:
Menun, makarioi hoi akuontes ten Logon tu Theu kai fylassontes, 'Zaiste, szczęśliwi słuchający Słowa Boga i strzegący'.
__________________________________
J. R. R. Tolkien w swoich listach o Kościele katolickim:
Tolkien,
papista, zdaje się mieć mniej doktrynerskie, bardziej otwarte podejście. Ale też wierny jest zawsze swojemu Kościołowi Katolickiemu. Gdybym miał wybrać list, który podnosi mnóstwo kwestii, odrzucanych przez Lewisa to niech to będzie list nr 250, z 1 listopada 1963. Wpierw o samej wierze:
(...)
Jest ono [oddanie religii], oczywiście, umniejszane w pewnym stopniu
przez wszystkich „zawodowców" (oraz wszystkich chrześcijan przyznających
się do swojej wiary), a przez niektórych w różnych czasach i miejscach
gwałcone; a ponieważ cel jest wyższy, wszelkie niedociągnięcia wydają
się (i są) znacznie gorsze. Nie da się jednak podtrzymać tradycji
nauczania czy prawdziwej nauki bez szkół i uniwersytetów, a to oznacza
nauczycieli i wykładowców. Nie da się też utrzymać religii bez kościoła i
duchowieństwa; a to oznacza zawodowców: księży i biskupów, a także
zakonników*. Cenne wino musi (na tym świecie) mieć butelkę** albo jakiś
jej mniej wartościowy substytut. Jeśli chodzi o mnie, to staję się
raczej mniej niż bardziej cyniczny pamiętając o własnych grzechach i
szaleństwach; zdaję sobie też sprawę, że serca ludzi nie są tak często
złe jak ich czyny a bardzo rzadko tak złe, jak ich słowa. (Szczególnie w
naszej epoce, epoce szyderstwa i cynizmu. Jesteśmy bardziej wolni od
hipokryzji, ponieważ nie „uchodzi" głosić własnej świętości czy
przyznawać się do szlachetnych porywów duszy; lecz jest to także era
odwróconej hipokryzji, podobnej do szeroko obecnie rozpowszechnionego
odwróconego snobizmu: ludzie utrzymują, że są gorsi, niż są w
rzeczywistości).
Mówisz jednak o „podupadającej wierze". To
zupełnie inna sprawa. W ostatecznym rozrachunku wiara jest aktem woli
napędzanym miłością. Naszą miłość może ochłodzić, a wolę nadszarpnąć
widok wad, szaleństwa, a nawet grzechów Kościoła i jego duchownych, ale
nie sądzę, żeby ktoś, kto raz zyskał wiarę, porzucał ją z tych powodów
(a już z pewnością nie ktoś mający jakąkolwiek wiedzę historyczną).
„Zgorszenie" co najwyżej wywołuje pokusę - jak nieprzyzwoitość wywołuje
pożądanie, którego nie stwarza, lecz budzi. Jest to wygodne, ponieważ
odwraca naszą uwagę od nas samych i naszych win, pozwalając nam znaleźć
jakiegoś kozła ofiarnego. Lecz akt woli wiary nie jest pojedynczym
momentem podjęcia ostatecznej decyzji: jest to stały, bez końca
powtarzany akt - stan, który musi wciąż trwać - a zatem modlimy się o
„ostateczną wytrwałość". Stale tkwi w nas pokusa „niewiary" (która w
istocie oznacza odrzucenie naszego Pana i Jego twierdzeń). Jakaś nasza
cząstka pragnie znaleźć dla niej usprawiedliwienie poza nami samymi. Im
silniejsza jest a wewnętrzna pokusa, tym łatwiej i mocniej „gorszą" nas
inni. Sądzę, że jestem równie wrażliwy, co Ty (lub jakikolwiek inny
chrześcijanin), na „gorszące" postępki zarówno duchownych, jak i
świeckich.
Tutaj Tolkien podejmuje kwestie powodów,
dla jakich odchodzą ludzie od Kościoła. I jednocześnie podkreśla, że kto
wierzy w świętość Przenajświętszego Sakramentu, nie zrobi tego nigdy:
Wiele w życiu wycierpiałem z powodu głupich, zmęczonych, otępiałych, a
nawet złych księży; wiem jednak o sobie wystarczająco dużo, by zdawać
sobie sprawę, że nie powinienem z takich przyczyn opuszczać Kościoła (co
dla mnie oznaczałoby wypowiedzenie posłuszeństwa Panu); powinienem go
opuścić z powodu utraty wiary, nawet gdybym nigdy nie spotkał żadnego
zakonnika, który nie byłby zarazem i mądry, i święty. Powinienem wyprzeć
się Przenajświętszego Sakramentu, to jest nazwać Pana oszustem, mówiąc
Mu to prosto w oczy.
Jeśli jest On oszustem, a Ewangelie są
szalbierstwem - to znaczy poplątanymi opowieściami obłąkanego megalomana
(co jest jedyną alternatywą) - to oczywiście widowisko wystawiane przez
Kościół (w znaczeniu duchowieństwa), w przeszłości oraz obecnie, byłoby
po prostu dowodem gigantycznego oszustwa. Jeśli jednak tak nie jest, to
widowisko owo stanowi, niestety, jedynie to, czego należało się
spodziewać: zaczęło się przed pierwszą Wielkanocą i wcale nie dotyczy
wiary - poza tym, że możemy i powinniśmy być głęboko zasmuceni.
Powinniśmy jednak rozpaczać w imieniu naszego Pana i dla Niego, wiążąc
się z gorszycielami, a nie ze świętymi, bez zawodzenia, że nie możemy
„znieść" Judasza Iskarioty czy nawet niedorzecznego i tchórzliwego
Szymona Piotra lub też głupich kobiet, jak matka Jakuba, usiłujących
wywierać presję na swoich synów.
Trzeba fantastycznej woli
niewiary, by sądzić, że Jezus tak naprawdę nigdy się „nie wydarzył", a
jeszcze większej jej dawki, by sądzić, że nie wypowiedział słów
zapisanych jako Jego. Słów niemożliwych do „wymyślenia" przez nikogo na
świecie w owych czasach: takich jak „pierwej niż Abraham się stał, jam
iest" (J 8[, 58]). „Kto mnie widzi, widzi i Ojca" (J 14[, 10]); albo
ustanowienie Przenajświętszego Sakramentu w Ewangelii w8 św. Jana,
rozdział 6: „Kto pożywa ciało moje, i pije krew moją, ma żywot
wieczny"***. Musimy zatem albo wierzyć w Niego i w to, co powiedział, i
przyjąć tego konsekwencje, albo odrzucić go i przyjąć tego konsekwencje.
Bardzo trudno mi uwierzyć by ktokolwiek, kto choć raz przyjął komunię z
przynajmniej właściwą intencją, mógłby kiedykolwiek odrzucić Go, nie
mając przy tym ogromnego poczucia winy. (Jakkolwiek tylko On zna każdą
duszę i jej sytuację).
I tu ważny fragment o
znaczeniu Komunii Świętej dla członka Kościoła Katolickiego. I świetne
ćwiczenie duchowne dla katolika, który w ludziach zakorzenia swoją
wiarę, a nie w Bogu:
Jedynym lekiem
na słabnącą wiarę jest komunia. Choć niezmiennie jest samym sobą,
doskonałym, pełnym i nietkniętym, Przenajświętszy Sakrament nie działa
całkowicie i raz na zawsze dla nikogo z nas. Podobnie jak akt Wiary,
musi być ciągły i wzrastać przez praktykowanie. Częstość przynosi
najlepsze efekty. Siedem razy w tygodniu jest bardziej pokrzepiające niż
siedem razy z przerwami. Mogę także polecić Ci jako ćwiczenie (do
którego, niestety, bardzo łatwo jest znaleźć sposobność): przyjmuj
komunię w okolicznościach obrażających twój smak. Wybierz sapiącego lub
bełkoczącego księdza albo dumnego i pospolitego zakonnika. A także
kościół pełen zwykłego mieszczańskiego
tłumu, źle wychowanych dzieci
- od tych, które wrzeszczą, po te wytwory katolickich szkół, które
siadają i ziewają, gdy tylko zostanie otwarte tabernakulum - brudnych
młodzieńców bez krawatów, kobiet w spodniach i często z włosami w
nieładzie i niczym nieprzykrytymi. Przystąp do komunii razem z nimi (i
módl się za nich). Będzie tak samo (a nawet lepiej), jak na mszy pięknie
odprawionej przez wyraźnie świętego człowieka i wysłuchanej przez kilka
pobożnych i schludnych osób. (Nic nie może być gorszego od bałaganu,
jaki został po nakarmieniu pięciu tysięcy ludzi - po którym nasz Pan
zapowiedział nakarmienie mające dopiero nadejść).
I
odpowiedź na wątpliwości dotyczące katolickiego Prymatu Piotrowego i
natury Kościoła Katolickiego oraz natury protestantyzmu. Tolkien podkreśla, że
najważniejsze w całej sprawie jest wszystko, co dotyczy Eucharystii
(mowa m.in. o Piusie XI i jego reformie związanej z przystępowaniem
dzieci do Pierwszej Komunii Św.):
Mnie
samego przekonuje prymat Piotrowy, a i rozejrzenie się po świecie nie
pozostawia wiele wątpliwości, który z Kościołów (jeśli chrześcijaństwo
jest prawdziwe) to Kościół Prawdziwy, umierająca, lecz żywa, przekupna,
lecz święta, samoreformująca się i powtórnie powstająca świątynia
Ducha****. Dla mnie jednak ten Kościół, którego uznaną głową na ziemi
jest papież, ma najwyższą zasługę w tym, że zawsze bronił (i wciąż to
robi) Przenajświętszego Sakramentu, oddaje mu wielką cześć i umieścił Go
(co wyraźnie było intencją Chrystusa) na głównym miejscu. „Paś baranki
moje" - było Jego ostatnim poleceniem dla św. Piotra; a ponieważ Jego
słowa zawsze należało przede wszystkim rozumieć dosłownie, przypuszcza
się, że odnosiły się one przede wszystkim do Chleba Życia. To przeciwko
temu została skierowana zachodnioeuropejska rewolta (czy też reformacja)
- przeciwko "bluźnierczej bajce Mszy" - a wiara była zaledwie fałszywym
tropem. Moim zdaniem, największą reformę naszych czasów przeprowadził
św. Pius XI, przewyższając wszystko, co, choć też ogromnie potrzebne,
osiągnie później Sobór. Ciekawe, w jakim stanie znajdowałby się teraz
Kościół, gdyby nie on.
Ależ napisałem niepokojącą i chaotyczną
rozprawę! Nie miało to być kazanie! Nie mam wątpliwości, że doskonale o
tym wiesz. Jestem maluczkim, ale także samotnym człowiekiem. I
wykorzystuję okazję do wykładania, której na pewno nie zrealizowałbym
teraz w ustnym wystąpieniu. Lecz żyję, oczywiście, w niepokoju o moje
dzieci, które w świecie twardszym, okrutniejszym i bardziej szyderczym
od tego, w którym ja przeżyłem, doświadczają na pewno więcej ataków, niż
zdarzało się to mnie.
Ja jednak wyszedłem z Egiptu i modlę się
do Boga, by moje ziarno tam nie powróciło. Byłem świadkiem (na wpół
świadomie) heroicznych cierpień i przedwczesnej śmierci - w skrajnym
ubóstwie - mojej matki, która przyprowadziła mnie do Kościoła oraz
spotkałem się z niezwykłą życzliwością Francisa Morgana. Ale od samego
początku zakochałem się w Przenajświętszym Sakramencie - i z łaski Boga
nigdy od niego nie odszedłem, choć, niestety, nie żyłem zgodnie z nim.
Wszystkich was niedobrze wychowałem i za mało z Wami rozmawiałem. Z
niegodziwości i lenistwa nieomal przestałem praktykować religię -
szczególnie w Leeds i przy Northmoor Road 22. Nie dla mnie Hound of Heaven*****,
lecz niekończące się, milczące wezwanie Tabernakulum i przemożne
poczucie głodu. Gorzko żałuję tamtych czasów (i pokutuję za nie z
cierpliwością, jaką mogę otrzymać), przede wszystkim dlatego, że
zawiodłem jako ojciec. Teraz nieustannie modlę się za Was wszystkich, by
Uzdrowiciel (Hælend, jak Zbawiciela zwykle nazywano w staroangielskim) uleczył moje wady i by żadne z Was nie przestało wołać: Benedictus qui venit in nomine Domine.
________________________
* Przynajmniej kiedyś byli oni niewątpliwie konieczni. A jeśli boli nas
lub czasami i uraża postępowanie tych, z którymi mamy do czynienia, to
chyba powinniśmy pamiętać o olbrzymim długu, jaki mamy u benedyktynów, a
także o tym, że (podobnie jak Kościołowi) zawsze groziła im pokusa
ulegnięcia mamonie i światu, lecz nigdy w końcu jej się nie poddali.
Wewnętrzny ogień nigdy nie wygasł.
** Niestosowne pajęczyny i kurz oraz zaplamiona etykieta nie zawsze są
oznakami pośledniej zawartości — dla tych, którzy potrafią wyciągać
stare korki.
*** Pismo Święte Nowego Przymierza w przekładzie ks. Jakuba Wujka, T.J (według wydania X.X. Jezuitów w Krakowie), Londyn 1946.
**** Nie powinno się jednak zapominać mądrych słów Charlesa Williamsa, że naszym obowiązkiem
jest pielęgnować uznany za prawdziwy i ustanowiony ołtarz, chociaż Duch
Święty może zesłać ogień gdzieś indziej. Bóg nie może być ograniczany
(nawet przez Jego własne Dzieła) — czego pierwszym i głównym przykładem
jest Św. Paweł — i może dla swej Łaski wybrać każdą drogę. Łaską jest
nawet kochanie naszego Pana, a z pewnością nazywanie Go Panem i Bogiem, i
może ono łaski pomnożyć. Niemniej jednak, mówiąc instytucjonalnie i nie
o pojedynczych duszach, droga musi w końcu podążyć w wyznaczonym jej
kierunku, bo inaczej zaginie w piaskach. Obok Słońca istnieje blask
Księżyca (nawet na tyle jasny, by przy nim czytać); gdyby jednak usunąć
Słońce, nie byłoby widać Księżyca. Czym byłoby teraz chrześcijaństwo,
gdyby Kościół rzymski został zniszczony w przeszłości?
***** Hound of Heaven to chrześcijański poemat Francisa Thompsona, który cenili Chesterton i Tolkien.
Tutaj gorzkie słowa o stosunku Lewisa do Kościoła Katolickiego i o
awersji anglikanizmu do katolików (nr 83, z 6 października 1944):
W
sumie jednak jedynym ostatecznym fundamentem Kościoła anglikańskiego
jest nienawiść do naszego Kościoła - zakorzeniona tak głęboko, że
pozostaje nawet wtedy, gdy usunie się całą nadbudowę (C.S.L. na przykład
czci Najświętszy Sakrament i podziwia zakonnice!). Jeśli jakiś
luteranin ląduje w więzieniu, chwyta za broń, ale gdy morduje się
katolickich księży - nie wierzy w to (i śmiem twierdzić, że tak naprawdę
myśli, iż sami się o to prosili).
[But hatred of our Church is
after all the real only final foundation of the C[hurch] of E[nland] –
so deep laid that it remains even when all the superstructure seems
removed (C.S.L. for instance reveres the Blessed Sacrament, and admires
nuns!). Yet if a Lutheran is put in jail he is up in arms; but if
Catholic priests are slaughtered – he disbelieves it (and I daresay
really thinks they asked for it).]
Nr 267, z 9-10 stycznia 1965 to gorzka refleksja na temat życia katolików w anglikańskiej Brytanii i na temat odchodzenia dzieci Tolkiena od Kościoła:
Kiedy myślę o śmierci mojej matki (była młodsza niż Prisca), nękanej prześladowaniami, biedą i wynikającą z niej w dużym stopniu chorobą, starającej się przekazać nam, małym chłopcom, Wiarę, i przypominam sobie sypialenkę, którą dzieliła z nami w wynajętej kwaterze w domku listonosza w Rednal, gdzie zmarła samotnie, zbyt chora, by móc przyjąć wiatyk, to świadomość, że moje dzieci odchodzą od Kościoła, napawa mnie wielkim bólem i goryczą.
Oczywiście, kraina Kanaan wydaje się inna tym, którzy wkroczyli do niej z pustyni; a późniejsi mieszkańcy Jerusalem mogą często sprawiać wrażenie głupców lub łajdaków, albo czegoś jeszcze gorszego. Ale stwierdzenie in hac urbe lux solemnis wydaje mi się zawsze prawdziwe.
"W toku mych peregrynacji" spotykałem zatabaczonych, głupich, gnuśnych, zarozumiałych, niewykształconych, przeżartych hipokryzją, leniwych, wstawionych, bezlitosnych, cynicznych, podłych, zachłannych, pospolitych, snobistycznych, a nawet (jak się domyślam) niemoralnych księży, lecz, jak dla mnie, jeden o. Francis przeważa ich wszystkich, a był on walijsko-hiszpańskim torysem z klasy wyższej, sprawiającym na niektórych wrażenie snującego się bez celu starego snoba i plotkarza. Był nim - a zarazem nie był. Nauczyłem się od niego miłosierdzia i przebaczania, których blask przebił nawet „liberalną" ciemność, z jakiej wyszedłem, wiedząc więcej o „Krwawej Mary" niż o Matce Jezusa - wspominało się o Niej tylko jako o obiekcie niestosownej czci rzymskich katolików.
[I find it very
hard and bitter, when my children stray away [from the Church]. Of
course Canaan seems different to those who have come into it out of the
desert; and the later inhabitants of Jerusalem may often seem fools or
knaves, or worse. But in hac urbe lux solemnis1 has seemed to me
steadily true. I have met snuffy, stupid, undutiful, conceited,
ignorant, hypocritical, lazy, tipsy, hardhearted, cynical, mean,
grasping, vulgar, snobbish, and even (at a guess) immoral priests 'in
the course of my peregrinations'; but for me one Fr. Francis outweighs
them all, and he was an upper-class Welsh-Spaniard Tory, and seemed to
some just a pottering old snob and gossip. He was – and he was not. I
first learned charity and forgiveness from him; and in the light of it
pierced even the 'liberal' darkness out of which I came, knowing more
about 'Bloody Mary' than the Mother of Jesus – who was never mentioned
except as an object of wicked worship by the Romanists.]
Nr 306, ok. 25 sierpnia 1967 to refleksja na temat bycia katolikiem, a potem też na temat miejsca Kościoła Katolickiego w całym chrześcijaństwie i na temat prawdziwego ekumenizmu:
„Tendencje" w Kościele są... poważne, szczególnie dla tych, którzy przywykli znajdować w nim pociechę i pax w czasach ziemskich kłopotów, a nie kolejną arenę zmagań i zmian. Wyobraź sobie jednak przeżycia osób urodzonych (jak ja) między Złotym i Diamentowym Jubileuszem Wiktorii. Stopniowo odarto nas i z poczucia, i z wyobrażeń na temat bezpieczeństwa. Teraz nago stajemy wobec Boskiej woli, określającej nas i naszą pozycję w Czasie (vide Gandalf I, s. 92 i III, s. 192). „Powrót do normalności" - trudna sytuacja pod względem politycznym i chrześcijańskim - jak kiedyś powiedział mi pewien katolicki profesor, kiedy opłakiwałem walenie się całego mojego świata, co zaczęło się, gdy tylko skończyłem 21 lat.
Dość dobrze wiem, że dla Ciebie, tak samo jak dla mnie, Kościół, który niegdyś był schronieniem, teraz często staje się pułapką. Nie ma dokąd pójść! (Zastanawiam się, czy za czasów pobytu Naszego Pana na ziemi Jego uczniowie nie czuli tej rozpaczy, nie przeżywali tego ostatniego stadium kurczowego trzymania się lojalności; nawet częściej, (i jest to zapisane w Ewangelii?). Myślę, że zostało nam tylko modlić się za Kościół, za Chrystusowego wikariusza i za nas samych, a tymczasem praktykować cnotę lojalności, która dopiero wtedy staje się cnotą, kiedy człowiek znajduje się pod presją, by ją porzucić. W obecnej sytuacji istnieją oczywiście rozmaite pomieszane, choć w gruncie rzeczy wyraźne elementy (podobnie jak w zachowaniu wielu współczesnych młodych ludzi, którym przyświecają podziwu godne motywy, jak niechęć do ściśle zorganizowanego życia i do szarzyzny, rodzaj ukrytej romantycznej tęsknoty za „szarmanckością" i którzy niekoniecznie są oddani narkotykom czy kultowi bierności i brudu). „Protestanci" szukają w przeszłości „prostoty" i bezpośredniości - co oczywiście jest chybione i właściwie bezcelowe, chociaż wynika z raczej dobrych, a przynajmniej zrozumiałych pobudek. Chybione,ponieważ „prymitywne chrześcijaństwo" jest i, mimo wszelkich „poszukiwań", zawsze pozostanie w dużej mierze nieznane; ponieważ „prymitywność" nie stanowi gwarancji wartości, a w dużej mierze jest i była odbiciem ignorancji. Poważne nadużycia były elementem chrześcijańskiego „liturgicznego" zachowania zarówno u jego zarania, jak i obecnie. (Wystarczająco dowodzą tego ostre ograniczenia, nałożone przez św. Pawła na zachowanie eucharystyczne!). Tym bardziej że, zgodnie z intencją Naszego Pana, „mój Kościół" nie miał być statyczny czy też trwać w stanie wiecznego dzieciństwa, lecz miał stanowić żywy organizm (porównany do rośliny), który rozwija się i zmienia zewnętrznie przez wzajemne oddziaływanie przekazanego mu boskiego życia i historii - szczególnych uwarunkowań świata, w którym został osadzony. Brak jest podobieństwa między „ziarnem gorczycy" i w pełni wyrośniętym drzewem. Dla żyjących w czasach jego rozrastania się najważniejsze jest Drzewo, albowiem historia czegoś, co żyje, stanowi część jego egzystencji, a historia tego, co boskie, jest święta. Mędrcy mogą wiedzieć, że powstało ono z nasienia, lecz próby wykopania ziarna są bezcelowe, ponieważ ono już nie istnieje, a jego właściwości i moc znajdują się teraz w Drzewie. Doskonale: lecz w rolnictwie władze, opiekunowie Drzewa, muszą o nie dbać zgodnie z posiadaną wiedzą, przycinać je, usuwać narośle oraz pasożyty i tak dalej. (Z drżeniem, świadomi, jak mała jest ich wiedza o wzrastaniu!). Jeśli jednak opęta ich pragnienie powrotu do nasienia lub nawet do pierwszej młodości rośliny, kiedy była (jak to sobie wyobrażają) ładna i niedotknięta złem, z pewnością wyrządzą jej krzywdę. Drugi motyw (teraz tak bardzo mylony z tym pierwotnym, nawet w umysłach reformatorów): aggiornamento, „uaktualnianie", jest obarczony własnymi poważnymi zagrożeniami, co było wyraźnie widać w toku historii. Z tym wszystkim jest także mieszana „ekumeniczność".
Popieram zmiany ściśle „ekumeniczne", to znaczy dotyczące innych grup lub Kościołów, które nazywają siebie „chrześcijańskimi" (i często takimi są). Nieustająco modlimy się o chrześcijańskie zjednoczenie, ale jeśli się zastanowić, to doprawdy trudno przewidzieć, w jaki sposób mogłoby się to zacząć urzeczywistniać inaczej niż dotychczas, ze wszystkimi tymi nieuniknionymi drobnymi absurdami. Wzrost „dobroczynności" jest ogromnym zyskiem. Jako chrześcijanie, osoby wierne Wikariuszowi Chrystusa muszą pozbyć się zwykłej ludzkiej niechęci, odczuwanej np. wobec „zarozumiałości" naszych nowych przyjaciół (szczeg[ólnie] Kościoła anglikańskiego). Teraz często jest się poklepywanym po plecach jako przedstawiciel Kościoła, który uznał błędność swych posunięć, porzucił arogancję, wyniosłość i separatyzm; jednak nie spotkałem jeszcze ani jednego „protestanta", który w jakikolwiek sposób okazałby, że uświadamia sobie powody naszej postawy, dawnej czy też współczesnej: od tortur i wywłaszczeń aż po „Robinsona" i tak dalej. Czy zostało kiedykolwiek wspomniane, że rzymscy katolicy wciąż cierpią z powodu przeszkód, jakich nie stawia się nawet przed żydami? Jako człowiekowi, na dzieciństwo którego padł cień prześladowań, ciężko mi się z tym pogodzić. Lecz miłosierdzie musi pokryć mnogość grzechów! Istnieją niebezpieczeństwa (to oczywiste), ale Kościół wojujący nie może pozwolić sobie na zamknięcie wszystkich swoich żołnierzy w fortecy. Miało to równie złe skutki na Linii Maginota.
Wiele zawdzięczam (w tym może nawet nieco Kościołowi) temu, że traktowano mnie, co na owe czasy było zadziwiające, w bardziej racjonalny sposób. O. Francis uzyskał dla mnie pozwolenie na zachowanie stypendium w Szk[ole] Kr[óla] Edw[arda] i kontynuowanie nauki, tak więc zaznałem dobrodziejstw pierwszorzędnej (ówcześnie) szkoły oraz „dobrego katolickiego domu" - in excelsis: właściwie mieszkałem w domu Oratorium wraz z wieloma uczonymi ojcami (w dużym stopniu „neofitami"). Praktykowanie religii było ściśle przestrzegane. Hilary i ja mieliśmy służyć do mszy (i zwykle tak robiliśmy), a dopiero potem mogliśmy wsiąść na rowery i pojechać do szkoły przy New Street. Wyrosłem więc w systemie dwuwładzy, czego symbolem mogłaby być włoska wymowa łaciny w Oratorium oraz ściśle „filologiczna" wymowa wprowadzona w owym czasie do naszej szkoły, zdominowanej przez ducha Cambridge. Pozwalano mi nawet chodzić na lekcje N[owego] T[estamentu] prowadzone przez naszego dyrektora (po grecku). Z pewnością nie stało mi się nic „złego", a ostatecznie okazało się, że jestem całkiem nieźle przygotowany do radzenia sobie w niekatolickim wykształconym społeczeństwie. Zostałem bliskim przyjacielem dyrektora i jego syna, a dzięki przyjaźni z Christopherem Lukiem W. (to na jego cześć nosi imię mój Christopher) poznałem rodzinę Wisemanów. Ojciec Ch. L., wielki Frederick Lukę W. (którego o. Francis zawsze nazywał Papieżem Wesley, ponieważ był przewodniczącym Wesleyowskiej Konferencji Metodystycznej), był jednym z najbardziej uroczych chrześcijan, jakich było mi dane poznać [...].
['Trends'
in the Church are .... serious, especially to those accustomed to find
in it a solace and a 'pax' in times of temporal trouble, and not just
another arena of strife and change. But imagine the experience of those
born (as I) between the Golden and the Diamond Jubilee of Victoria. Both
senses or imaginations of security have been progressively stripped
away from us. Now we find ourselves nakedly confronting the will of God,
as concerns ourselves and our position in Time (Vide Gandalf I 70 and
III 155).3 'Back to normal' – political and Christian predicaments – as a
Catholic professor once said to me, when I bemoaned the collapse of all
my world that began just after I achieved 21.1 know quite well that, to
you as to me, the Church which once felt like a refuge, now often feels
like a trap. There is nowhere else to go! (I wonder if this desperate
feeling, the last state of loyalty hanging on, was not, even more often
than is actually recorded in the Gospels, felt by Our Lord's followers
in His earthly life-time?) I think there is nothing to do but to pray,
for the Church, the Vicar of Christ, and for ourselves; and meanwhile to
exercise the virtue of loyalty, which indeed only becomes a virtue when
one is under pressure to desert it. There are, of course, various
elements in the present situation, which are confused, though in fact
distinct (as indeed in the behaviour of modern youth, pan of which is
inspired by admirable motives such as antiregimentation, and
anti-drabness, a sort of lurking romantic longing for 'cavaliers', and
is not necessarily allied to the drugs or the cults of fainéance and
filth). The 'protestant' search backwards for 'simplicity' and
directness – which, of course, though it contains some good or at least
intelligible motives, is mistaken and indeed vain. Because 'primitive
Christianity' is now and in spite of all 'research' will ever remain
largely unknown; because 'primitiveness' is no guarantee of value, and
is and was in great part a reflection of ignorance. Grave abuses were as
much an element in Christian 'liturgical' behaviour from the beginning
as now. (St Paul's strictures on eucharistic behaviour are sufficient to
show this!) Still more because 'my church' was not intended by Our Lord
to be static or remain in perpetual childhood; but to be a living
organism (likened to a plant), which develops and changes in externals
by the interaction of its bequeathed divine life and history – the
particular circumstances of the world into which it is set. There is no
resemblance between the 'mustard-seed' and the full-grown tree. For
those living in the days of its branching growth the Tree is the thing,
for the history of a living thing is pan of its life, and the history of
a divine thing is sacred. The wise may know that it began with a seed,
but it is vain to try and dig it up, for it no longer exists, and the
virtue and powers that it had now reside in the Tree. Very good: but in
husbandry the authorities, the keepers of the Tree, must look after it,
according to such wisdom as they possess, prune it, remove cankers, rid
it of parasites, and so forth. (With trepidation, knowing how little
their knowledge of growth is!) But they will certainly do harm, if they
are obsessed with the desire of going back to the seed or even to the
first youth of the plant when it was (as they imagine) pretty and
unafflicted by evils. The other motive (now so confused with the
primitivist one, even in the mind of any one of the reformers):
aggiornamento: bringing up to date: that has its own grave dangers, as
has been apparent throughout history. With this 'ecumenicalness' has
also become confused. I find myself in sympathy with those developments
that are strictly 'ecumenical', that is concerned with other groups or
churches that call themselves (and often truly are) 'Christian'. We have
prayed endlessly for Christian re-union, but it is difficult to see, if
one reflects, how that could possibly begin to come about except as it
has, with all its inevitable minor absurdities. An increase in 'charity'
is an enormous gain. As Christians those faithful to the Vicar of
Christ must put aside the resentments that as mere humans they feel –
e.g. at the 'cockiness' of our new friends (esp. C[hurch] of E[ngland]).
One is now often patted on the back, as a representative of a church
that has seen the error of its ways, abandoned its arrogance and
hauteur, and its separatism; but I have not yet met a 'protestant' who
shows or expresses any realization of the reasons in this country for
our attitude : ancient or modern : from torture and expropriation down
to 'Robinson'4 and all that. Has it ever been mentioned that R[oman]
C[atholic]s still suffer from disabilities not even applicable to Jews?
As a man whose childhood was darkened by persecution, I find this hard.
But charity must cover a multitude of sins! There are dangers (of
course), but a Church militant cannot afford to shut up all its soldiers
in a fortress. It had as bad effects on the Maginot Line.]
Nr 79, z 22 sierpnia 1944 Tolkien pisze, jak widzi przyszłość Kościoła Katolickiego:
Niczym
w minionej mrocznej epoce, tylko Kościół Chrześcijański będzie
pielęgnował jakiekolwiek tradycje (zmienione i być może - wypaczone)
wyższej cywilizacji umysłowej, jeśli nie zostanie zmuszony do ucieczki
do nowych katakumb. Ponure to myśli, o sprawach, o których właściwie nic
nie można wiedzieć; przyszłość jest nieprzenikniona, szczególnie dla
mędrców - to, co prawdziwie ważne, zawsze jest ukryte przed
współczesnymi, a ziarna tego, co ma być, spokojnie kiełkują w ciemności
jakiegoś zapomnianego kąta, podczas gdy wszyscy patrzą na Stalina czy
Hitlera (...)
[As in the former dark age, the Christian Church
alone will carry over any considerable tradition (not unaltered, nor, it
may be, undamaged) of a higher mental civilization, that is, if it is
not driven down into new catacombs. Gloomy thoughts, about things one
cannot really know anything [of]; the future is impenetrable especially
to the wise; for what is really important is always hid from
contemporaries, and the seeds of what is to be are quietly germinating
in the dark in some forgotten corner, while everyone is looking at
Stalin or Hitler (...)
Ciekawy jest cały list nr 49 napisany przez Tolkiena do Lewisa:
[Komentarz do propozycji Lewisa w Christian Behaviour (1943), że „powinny być dwa oddzielne rodzaje ślubów": ślub chrześcijański, który jest wiążący na całe życie, oraz kontrakty małżeńskie, sankcjonowane tylko przez państwo, które nie stawiają takich wymagań. Brudnopis, najwyraźniej sporządzony w 1943 r., został znaleziony w egzemplarzu książeczki Lewisa należącym do Tolkiena.]
Mój drogi L.!
Czytam Twoją książeczkę Christian Behaviour. Nigdy nie byłem zachwycony Twoimi poglądami na chrześcijańską 'politykę' dotyczącą rozwodów. Nie potrafiłem dotąd powiedzieć, dlaczego - ponieważ z pozoru Twoja 'polityka' wydaje się rozsądna, a w każdym razie jest to system już stosowany przez rzymskich katolików. Na razie nie będę rozważał, czy Twoja polityka jest słuszna (na dziś), a nawet nieunikniona. Chciałbym jednak zwrócić Ci uwagę, że Twoje zdanie jest w Twojej książeczce oparte na rozumowaniu wykazującym zamęt myślowy, który można odkryć w niej samej.
Strona 34: „Byłbym bardzo zły, gdyby mahometanie usiłowali zakazać reszcie z nas picia wina". Słusznie. Najpierw zastanówmy się nad samą tą sprawą. Dlaczego? No cóż, jeśli spróbujemy od razu wznieść się na racjonalny poziom, ponad gniew na kogoś, kto zakłóca nasze obyczaje (dobre czy złe), to odpowiedź brzmi: ponieważ mahometanie byliby winni niesprawiedliwości. Krzywdziliby nas, wbrew naszej woli pozbawiając nas udziału w powszechnym ludzkim prawie do umiarkowanego spożywania wina. Wyraziłeś to bardzo jasno w swoich uwagach na temat umiaru, s. 13.
Spójrz jednak teraz na s. 26, 30, 31. Zauważysz, że z mocą wyrażasz pogląd (wraz z Kościołem chrześcijańskim jako całością), iż małżeństwo chrześcijańskie - monogamiczne, trwałe, ściśle „wierne" - stanowi w gruncie rzeczy prawdę o seksualnym zachowaniu całej ludzkości: to jest jedyna droga do całkowitego zdrowia (włączając w nie seks na właściwym miejscu) dla wszystkich mężczyzn i kobiet. To, że jest to niezgodne z obecną psychologią seksualną mężczyzn, nie stanowi według Ciebie przeszkody: mówisz, że „jest to instynkt, który poszedł złą drogą". Rzeczywiście, gdyby tak nie było, wymuszanie trwałej monogamii nawet na chrześcijanach stanowiłoby nieznośną niesprawiedliwość. Gdyby w świetle tej ostatniej analizy chrześcijańskie małżeństwo było „nienaturalne" (podobnie jak, powiedzmy, zakaz spożywania mięsa w pewnych regułach klasztornych), można by je narzucać jedynie specjalnemu „zakonowi czystości" Kościoła, a nie Kościołowi powszechnemu. Żaden punkt obowiązkowej moralności chrześcijańskiej nie jest ważny wyłącznie dla chrześcijan. (Patrz II „Social Morality" na początku). Czyż nie mam zatem racji, mówiąc, że Twoje wprowadzenie mahometan na s. 34 jest jak najbardziej fałszywym tropem? Moim zdaniem nie możesz wesprzeć swojej polityki tym argumentem, pozbywasz się bowiem za jego pomocą samego fundamentu chrześcijańskiego małżeństwa. Fundamentem tym jest to, że taki jest właściwy sposób „funkcjonowania ludzkiej machiny". Twój argument sprowadza go jedynie do sposobu (być może?) dodatkowego wykorzystania kilku wybranych machin*.
Przerażenie chrześcijan, z którymi się nie zgadzasz (to olbrzymia większość wszystkich praktykujących chrześcijan), wywołane prawnym rozwodem, przy ostatecznej analizie okazuje się właśnie tym: przerażeniem wywołanym widokiem zniszczenia dobrych machin przez niewłaściwe użytkowanie. Mógłbym mieć nadzieję, że jeśli kiedykolwiek będziesz miał okazję wniesienia poprawek, to napiszesz to bardzo wyraźnie. Tolerowanie rozwodu - jeśli chrześcijanin rzeczywiście go toleruje - jest tolerowaniem krzywdy ludzkiej, której usprawiedliwienie (podobnie jak tolerancja dla lichwy) wymaga szczególnych warunków miejscowych i czasowych - jeśli rozwód czy prawdziwa lichwa w ogóle powinny być tolerowane jako kwestia dogodnej polityki.
Ograniczony miejscem nie miałeś oczywiście okazji rozwinąć swojej „polityki" - tolerancji krzywdy. Mam jednak podstawy przypuszczać, że zastanawiałeś się nad nią jako nad praktyczną polityką we współczesnym świecie. Nie mówisz o swoim systemie podwójnego ślubu jako o tylko dogodnej polityce, lecz tak, jakby był on w jakiś sposób związany z chrześcijańską cnotą miłosierdzia. Mimo wszystko uważam, że możesz go bronić, jedynie uznawszy go za coś dogodnego; jak chirurg, który wiedząc, że dla zdrowia pacjenta jest konieczna operacja, nie operuje, ponieważ nie może (nie chcą mu na to pozwolić pacjent i jego nierozsądni doradcy), albo nawet nie doradza operacji, ponieważ Liga Antychirurgiczna jest tak silna i wymowna, że boi się on pobicia. Chrześcijanin wyznający Twój pogląd jest, jak widzieliśmy, przekonany, że wszyscy ludzie praktykujący „rozwód" - a już na pewno rozwód w obecnej, zalegalizowanej postaci - źle wykorzystują machinę ludzką (bez względu na wygłaszane filozoficzne uzasadnienia), podobnie jak ci, którzy się upijają (do czego niewątpliwie także mają jakieś filozoficzne uzasadnienie). Swoim zachowaniem krzywdzą siebie, innych oraz społeczeństwo. A niewłaściwe zachowanie (jeśli według powszechnych zasad rzeczywiście jest niewłaściwe) zawsze jest progresywne: nigdy nie poprzestaje na byciu „niezbyt dobrym", „prawie najlepszym" - albo się zmienia na lepsze, albo staje Się trzeciorzędne, złe, obrzydliwe. W żadnej innej dziedzinienie jest to bardziej prawdziwe niż w dziedzinie seksu - co sam obrazowo wykazujesz w porównaniu między talerzem bekonu i striptizem. Wykazujesz także, że sam podejrzewasz, iż załamanie powściągliwości seksualnej w naszych czasach nie polepszyło sytuacji, lecz ją pogorszyło. W każdym razie każdy widzi, że olbrzymie rozprzestrzenienie i ułatwienie „rozwodu" w naszych czasach, w porównaniu (powiedzmy) z czasami Trollope'a, przyniosło wielkie społeczne szkody. To śliskie zbocze - prowadzące szybko do Reno i jeszcze dalej: para może się bowiem obecnie rozwieść, przeżyć interludium z innymi partnerami i ponownie się pobrać. Powstaje - powstała sytuacja, w której zwykli, nienastawieni filozoficznie i niereligijni ludzie nie tylko nie są prawnie powstrzymywani przed niestałością, ale przez prawo i społeczny obyczaj są do niej zachęcani. Nie muszę chyba dodawać, że w ten sposób mamy do czynienia z sytuacją, w której nieznośnie trudno jest wychować chrześcijańskiego młodzieńca w chrześcijańskiej moralności seksualnej (która ex hypothesi jest właściwą moralnością dla wszystkich i która zostanie zaprzepaszczona, lecz której zachowanie zależy od chrześcijańskiej młodzieży).
Na jakiej zatem podstawie odżegnujesz się od tych chrześcijan, którzy krok po kroku opierają się próbom rozprzestrzenienia i ułatwienia rozwodów? (Zgodziłbym się jedynie
w jednym punkcie. Nie uważam rozszerzenia postanowień prawa na wszystkie klasy (bez względu na pozycję i pieniądze) za rozprzestrzenienie rozwodów - to raczej sprawiedliwość, jeśli można mieć prawdziwą sprawiedliwość w złej sytuacji. W tak rozpaczliwej walce (o sprawę tak zasadniczą i żywotną) myślę, że można nawet się bronić przed „potanieniem" rozwodu - dlaczegóż by nie ratować ubogich, wykorzystując ich ubóstwo? Przyznaję jednak, że jako dogodna polityka może ona zostać brzydko wypaczona przez wroga).
Chciałbym wiedzieć, na jakich podstawach opierasz swój system podwójnych ślubów? Z biologiczno-socjologicznego punktu widzenia rozumiem (z Huxleya i innych), że monogamia jest prawdopodobnie wysoce dobroczynna dla społeczności. Na tym planie stałość i sztywna wierność nie wydają się na pierwszy rzut oka najważniejsze. Wydawałoby się, że „społeczny nadzorca" wymaga jedynie wysokiego stopnia wstrzemięźliwości seksualnej. Czy jednak kiedykolwiek tak było i czy można to w ogóle osiągnąć bez sankcji czy religijnoprawnego nakazu, który nadaje kontraktowi małżeńskiemu otoczkę „nabożnego lęku"? Nie wydaje się. Bitwa może być skazana na przegraną, ale nie mogę oprzeć się podejrzeniu, że ci, którzy walczą przeciwko rozwodowi, w świetle prawa i religii mają rację. Sentire cum ecclesia; jakże często okazuje się, że to dobry przewodnik. Mówię to tym radośniej, że pod tym względem sam byłem uczuciowo odmiennego zdania (nie otwarcie, ponieważ jestem zobligowany do posłuszeństwa). Wtedy jednak wciąż się łudziłem, że chrześcijańskie małżeństwo to tylko przejaw szczególnego zachowania mojej „sekty czy zakonu".
Ostatni chrześcijański ślub, na którym byłem, został zawarty według twojego systemu: młoda para „pobrała się" dwa razy. Zawarła ślub przed świadkiem ze strony Kościoła (księdzem), posługując się jednym zestawem formułek i przysięgając sobie dożywotnią wierność (a kobieta posłuszeństwo); po czym ponownie zawarli ślub przed świadkiem ze strony Państwa (urzędnikiem stanu cywilnego, a w tym przypadku - co według mnie jeszcze pogłębiło niestosowność ceremonii - kobietą), posługując się innym zestawem formułek i nie składając żadnej przysięgi wierności czy posłuszeństwa. Miałem wrażenie, że jest to wstrętne działanie - a także idiotyczne - ponieważ pierwszy zestaw formułek i przysiąg zawierał w sobie ten drugi. W gruncie rzeczy nie było ono idiotyczne jedynie przy założeniu, że Państwo mówiło przez implikację: nie uznaję istnienia waszego Kościoła, może i złożyliście jakieś przysięgi w waszym miejscu spotkań, ale to głupota, osobiste tabu, ciężar, jaki sami na siebie nakładacie: obywatelom tak naprawdę wystarcza ograniczony i nietrwały kontrakt. Innymi słowy, ten „wyraźny podział" to propaganda, kontrkazanie serwowane młodym chrześcijanom, którzy właśnie wysłuchali uroczystych słów chrześcijańskiego duchownego.
[Tu brudnopis się kończy.]
___________________
* Chrześcijańskie małżeństwo nie jest zakazem stosunków płciowych, lecz
właściwą drogą wstrzemięźliwości płciowej - w gruncie rzeczy
prawdopodobnie najlepszym sposobem uzyskania największej przyjemności
seksualnej, podobnie jak wstrzemięźliwość alkoholowa jest najlepszym
sposobem na cieszenie się piwem i winem.